Do Yangonu przylatujemy około 17:00. Lotnisko jest małe a zaraz przy odprawie sprawdzane są obowiązkowe wizy. Spotykamy dwie dziewczyny z Rosji i bierzemy wspólnie taksówkę do centrum (10$) w okolice Sule Paya gdzie mieści się większość tanich hoteli. Za namową dziewczyn zatrzymujemy się w Smile Hotel. Za pokój bez okna z łazienką płacimy 15$ (ze śniadaniem). Właściciel jest bardzo miły i pomocny. Wymieniamy w hotelu pieniądze po kursie 760 kyat/1$.
Wymiana pieniędzy to cały rytuał. Oglądanie baknotów 100-dolarowych trwa dość długo a każde nawet najmniejsze zagięcie powoduje obniżenie kursu waluty. Banknoty dolarowe musza być w idealnym stanie. Za to te birmańskie są pogniecione i tak zniszczone, że kilka banknotów dostajemy spiętych zszywkami. Dolary (najlepiej 100-dolarowe) są oglądane z każdej strony, pod światło z przodu z tyłu. Dopiero po tych oględzinach zostaje wyceniony banknot i podany kurs. Zrzucamy bagaże i idziemy przejść się po mieście. Pomimo późnej pory jest gorąco i duszno a ulice pełne ludzi i rozkładających się gar kuchni. Ulice o tej porze zaczynają żyć własnym rytmem i tempem. W powietrzu unosi się zapach przygotowywanych potraw z mieszanką dymu z cygar. Azja ma swój charakterysyczny zapach niemożliwy do odtwrzenia w innej części świata. Czujemy go od razu gdy wysiadamy z samolotu-JESTEŚMY W AZJI....
Idziemy do hotelu White House zarezerwować bilet na następny dzień do Mawlamyine (11000 kyat/os.). Autobus jest o 19:00 z dworca Aung Mingalar. Wracamy do hotelu i zasypiamy. W nocy odganiamy się od natrętnych komarów, na które nawet mugga nie działa.
Po standardowym śniadaniu (tosty, masło, dżem, kawa, herbata, banany), które jest wliczone w cenę noclegu idziemy do pagody Sule Paya liczącej podobno 2500 lat i będącej dla nas punktem orientacyjnym w centrum (wstęp 2$). Mijamy po drodze mieszkańców, którzy uśmiechają się i zagaduja nas słowami "hello, which country...". Mężczyźni chodzą w długich longyi (podobne do spódnicy , jeden długi kawałek tkaniny związany na supeł) i żują betel przez co całe usta i zęby mają zafarbowane w kolorze czerwonym a ulice pokrywają czerwone plamy od wypluwanego, przeżutego betelu. Betel, czyli orzech palmy betelowej zawijany jest w skropione wodą liście pieprzu betelowego.
Wcześniej liście smarowane są wapnem a orzechy posypywane były odrobiną chili. Prawie każdy Birmańczyk (a także często kobiety) żują betel, a na ulicach znajdują się małe stoiska, na których można kupić zapas betelu popakowany np. po 10 sztuk w woreczku. Mężczyźni częstują się tym nawzajem i zawsze mają go przy sobie.
Jest coraz cieplej. Z Sule Paya idziemy w stronę jeziora Kan Daw Gyi i tam jemy pyszną słodką papaję kupioną po drodze. Dalej do Chaukhtatgyi Paya gdzie znajduje się jeden z najpiękniejszych leżących posągów buddy (brak opłaty za wstęp). Gdy wchodzimy do świątyni zaczyna mocno padać. Wokół znajduje się klasztor w którym można zobaczyć jak żyją mnisi. Wychodzimy i znowu świeci słońce. Tym razem miejskim autobusem (100 kyat/os)wracamy do Sule Paya i głodni idziemy do New Delhi Restaurant na pikantny daal. Wokół słychać indyjską muzykę, rozkładane są też kramy z ubraniami, pamiątkami. Wracamy do hotelu, bierzemy prysznic i właściciel zamawia nam taksówkę na dworzec (6 tys. kyat). Jedziemy 45 minut. Zaraz przy wjeździe na dworzec naszą taxi co chwilę zatrzymują naganiacze. Zatrzymujemy się i nasz kierowca pyta o autobus. Jest ogólne zamieszanie, ktoś wyciąga nam bagaże i wkłada do bagażnika stojacego obok autobusu. Na szczęście okazuje się, że jest to właściwy autobus do Mawlamyine. Autobus zapełnia się do ostatniego m-ca łącznie z dodatkowymi małymi, rozkładanymi na środku krzesłami. Po drodze zatrzymujemy się na parę krótkich przerw na posiłek. Około 4:00 nad ranem autobus zatrzymuje się przed mostem przed wjazdem do Mawlamyine i stoi aż do wschodu słońca. Do Mawlamyine docieramy około 6:00 rano.
Wysiadając z autobusu jeden z mieszkańców miasta poleca nam Breeze Guest House. Mówi, że jest najtańszy w mieście
i jeden z niewielu który może przyjmować turystów. Wsadza nas do rikszy i po 10 minutach jesteśmy na miejscu. Miasto jest spokojne i bardzo zielone, po drodze mijamy wiele świątyń i klasztorów. Zostajemy umieszczeni w pokoju z łazienką (18$/pok.), bierzemy prysznic i zasypiamy. Budzimy się około 10:00 rano. Ja mam gorączkę ale postanawiamy pojechać do największego na świecie leżącego buddy Win Sein Taw Ya. Wcześniej pytamy o rejs do Hpa-an.
W przewodniku pisze, że rejsy odbywają się w poniedziałki i w piątki. Właściciel hotelu mówi, że regularne rejsy zostały wstrzymane i odbywają się tylko jeśli jest dostateczna ilość osób (przynajmniej 7), na szczęście wiele osób zasugerowało się przewodnikiem i dzięki tej grupce osób rejs się jutro odbędzie (10 tys. kyat/os.)
Podjeżdzamy motorem na market i czekamy na autobus do Mudon. Budda znajduje się około 20 km od Mawlamyine . Wejście jest dokładnie przy drodze (gdzie wysadza nas kierowca , obok wejścia znajduje się szkoła). Idziemy przez małą wioskę mijając 100 posągów mnichów trzymających w rękach misy. Po chwili widzimy posąg, jest ogromny ma 180m długości i 30 metrów wysokości.
Po schodach wchodzimy do środka, znajdują się tam liczne pomieszczenia z posągami i figurkami buddy, jak również mała świątynia. Wszystko jest w ciągłej rekonstrukcji. Jesteśmy jedynymi turystami, wszyscy się do nas uśmiechają i witają się z nami. Wracamy w ten sam sposób. Autobus powrotny zatrzymuje się przy wejściu przy drodze. Około 15:00 jesteśmy z powrotem w hotelu. Ja czuję się źle i idę spać, Przemek idzie na długi spacer. Wieczorem budzę się i idziemy na kolację do Mother&Father i jemy pyszny makaron z warzywami. Knajpka jest ulubionym miejscem spotkań mieszkańców bo tak pełna, że z trudem znajdujemy wolny stolik.
Rano jemy śniadanie (tosty, kawa 3w1, herbata, dżem, masło i banany), wsiadamy do rikszy i jedziemy do jetty (11 osób). Rejs trwa 6 godzin z przystankiem w wiosce Htone Aing.
Po drodze mijamy wioski i obserwujemy życie mieszkańców, mężczyźni łowią ryby, naprawiają łodzie a kobiety robią pranie.
Przed Hpa-an mijamy skały, na których zawieszone sa pagody i świątynie.
Około 14:00 dojeżdżamy do Hpa-an i cała nasza grupka jedzie podstawona już taksówką do Sue Brothers Guest House, jednego z dwóch hoteli który przyjmuje turystów (14$ pok bez łazienki, 15$ pok z łazienką).Pokój jest bardzo czysty a właściciel hotelu miły i pomocny. Daje nam mapki miasta i tłumaczy gdzie i jak możemy dojechać. Przy clock Tower znajduje się biuro, w którym kupujemy bilety (4 tys. kyat/os.) na autobus do Bago na 6 rano następnego dnia. Idziemy na market i jedziemy rikszą do Kyauk Kalap (10km). Wysiadamy przy głównej drodze i idziemy 10 min przez wioskę widząc z oddali skałę na której znajduje się pagoda. Sam spacer przez wioskę jest ciekawym przeżyciem, dzieciaki wybiegają z domów i machają nam odprowadzając nas do samego mostu a mieszkańcy uśmiechają się do nas i pytają skąd jestesmy. Na wyspę na sztucznym jeziorze pełnym ryb przechodzimy przez most.
Oprócz pagody na skale znajduje się tu klasztor i kilka małych świątyń. Mnisi przynoszą dary pod posągi buddy. Wchodzimy na górę i oglądamy malowniczy zachód słońca. Robi się coraz ciemniej więc wracamy z powrotem do głównej drogi. cCzekamy akieś 15 minut zanim zatrzymuje się riksza i już po ciemku wracamy do miasta. Na kolację idziemy do Khit Thit restaurants, gdzie do ogromnej porcji ryżu z warzywami dostajemy pyszną warzywna zupę podobna w smaku do naszego rosołu. Za wszystko płacimy 5 tys kyat (2 os.).
Rano wczesna pobudka i wsiadamy do autobusu do Bago. Pierwszy raz zauważamy, że Birmańczycy cierpią na chorobę lokomocyjną i dowiadujemy się po co przy każdym fotelu znajdują się woreczki foliowe. Po drodze zatrzymujemy się na pół godzinną przerwę na posiłek (ryże, makarony, różne mięsa i warzywa, jajecznica). Do Bago docieramy około 12:00 i podjeżdżamy motorem do San Francisco Guest House (8 tys. kyat/pok. z łaz. bez śniadania). W recepcji proponują nam najwygodniejszy sposób zwiedzania licznych świątyń miasta czyli na motorze- ustalamy kwotę po 7 tys. kyat za os. (nie musimy wtedy płacić obowiązkowej opłaty wjazdu do miasta 10$/os.). Bierzemy szybki prysznic (pokój jest duży i czysty z małym balkonem) i gdy schodzimy na dół czeka już na nas syn właściciela hotelu i jego kolega. Będą również naszymi przewodnikami. Obydwoje mówią dobrze po angielsku. Zwiedzamy:
- Maha Kalyani Sima (obok świątyni znajduje się mały klasztor, w którym podglądamy jak mnisi się uczą i czytaja księgi)
- Four Figures Paya z czterema posągami buddy
- Naung Daw Gyi Mya Tha Lyaung z leżącym buddą ufundowanym z datków mieszkańców,
- Mahazedi Paya
-Shwegugale Paya -w środku znajduje się korytarz z siedzącymi posągami buddy
- Kha Khat Wain Kyaung - jeden z trzech największych klasztorów w Birmie, w którym obecnie przebywa około 500 mnichów (przed szafranową rewolucją w 2007 ich liczba wynosiła około 1500). Można zaglądnąć do kuchni, w której ze względu na tak dużą ilość mnichów przygotowywane są posiłki (oprócz przynoszonych codziennie przez mnichów datków otrzymywanych od mieszkańców). Ostatni posiłek mnisi spożywają tutaj o 11:00, potem muszą mieć umysł wolny i skoncentrowany na naukę i medytację.
- Hinta Gon Paya
Tu dopada nas porządny głód, okazuje się że w pobliżu jest owocowy market, podjeżdżamy na motorach i po chwili jesteśmy obładowani avocado i papajami. Wszyscy siadamy naprzeciwko świątyni w małej restauracyjce a właścicielka od razu przynosi nam nóż i talerze. Ach ta Birma... Z pełnymi żołądkami możemy zwiedzać dalej.
Po drodze trafiamy na odbywający się festiwal.
- Snake Monastery, w którym znajduje się 120-letni pyton prawdopodobnie największy na świecie. Jak powiedział nam nasz młody przewodnik jednemu z mnichów przyśnił się pyton przebywający w lesie, udał się na poszukiwanie, odnalazł węża i przyniósł go do klasztoru.
-Shwemadaw Paya- według nas najpiękniejsza z tutejszych świątyń, cała ze złota stupa jest wyższa niż Shwedagon w Yangonie.
Shwethalyaung Buddha - leżący budda, jego historia spisana została w formie malowanych obrazów.
Powoli robi się już ciemno ale jedziemy jeszcze do najbardziej oddalonej świątyni Kyaik Pun Paya, w której znajdują się cztery ogromne posągi buddy stykające się ze sobą plecami. Na jednym z posągów kończone są prace renowacyjne. Oczywiście wszystko odbywa się na bambusowych rusztowaniach. Tutaj oglądamy zachód słońca i w zasadzie w kompletnych ciemnościach wracamy do hotelu. Ulica jest jedną wielką rzeką niosącą różne pojazdy, siedząc z tyłu na motorze zastanawiamy się jakie są zasady ruchu, które wyznaczane są właściwie tylko przez klaksony a część pojazdów nie ma nawet świateł. Pomiędzy rzeką pojazdów przechodzą piesi i zwierzęta. Co najważniejsze nie ma żadnych wypadków a klaksony służą do informowania np. o skręcie, włączaniu się do ruchu a nawet do pozdrowień...trudno tu mówić o jakimkolwiek schemacie ruchu jak wszystko jest intuicyjne. Ale działa!
Dzień pomimo upału był wspaniały a światynie (ogromna ilość) warte zobaczenia.
Wieczorem idziemy do kafejki internetowej ale internet jest tak wolny ze nie da się otworzyć żadnej strony, po 45 minutach rezygnujemy...
Wstajemy wcześnie rano i idziemy na dworzec kolejowy na pociąg, który miał być o 7:45 a przyjeżdżą o 8:30. W tym czasie zdążyliśmy uciąć sobie pogawędkę z mnichami i podpatrzyć poranną toaletę kobiet. Jedziemy do Tangoo zobaczyć Elephant camp (słonie). Jedziemy zwykłą klasą, siedzenia są małe i drewniane i dość niewygodne , na szczęście ratują nas nasze karimaty. Przez całą podróż wchodzą sprzedawcy którzy przekrzykują się wzajemnie i prezentują swoje towary. Jedni wysiadają na danej stacji inni wsiadają i tak przez całą drogę. Sprzedają jedzenie, owoce, ciastka, orzeszki, gotowane jaja przepiórcze, smażone sery tofu, herbatę, wodę, betel. Nie można się nudzić...
W Tangoo jesteśmy o 14:00 i jedziemy na motorach do Myanmar Beauty Guest House. Hotel jest bardzo ładny otoczony drzewami i palmami, pokoje wyposażone są w stylowe, drewniane meble. Nie ma właściciela hotelu ale pracownik informuje nas że nie ma już niestety naturalnego obozu dla słoni jest tylko szkoleniowy, pokazowy a organizacja wyjazdu do niego kosztuje 100$/os. Rezygnujemy. Nie o to nam chodziło, chcieliśmy zobaczyć słonie w ich naturalnym środowisku. Pracownik hotelu proponuje nam żebyśmy się odświeżyli i wzięli prysznic, sam dzwoni nam do biura w sprawie biletów nad jezioro Inle. Okazuje się że są ostatnie miejsca (uff), a autobus jedzie o godz. 18:00. Rezerwuje nam bilety i z powrotem na motorach jedziemy do biura, w którym mamy zarezerwowane bilety na autobus. Kupujemy je, okazuje się że miejsca też nie są najgorsze bo gdzieś w środku, zostawiamy plecaki i idziemy coś zjeść. Jest strasznie gorąco, wchodzimy do klimatyzowanej knajpki i zamawiamy standardowo ryż z warzywami. Jeszcze krótki spacer po okolicy, kupujemy wodę na drogę, banany i wracamy do biura, właściciel kazał nam być o 17:30. Czekamy... Autobus przyjeżdża dopiero o 19:00. W autobusie dla każdego pasażera jest mała butelka z wodą i obowiązkowe woreczki....Droga jest fatalna a kierowca jedzie bardzo szybko przez co podskakujemy ciągle na siedzeniach. Przejeżdżamy przez obecną stolicę Birmy - Naypidaw. Miasto to pełni funkcję stolicy państwa od 2005 roku kiedy to junta wojskowa przeniosła się tutaj z Yangonu. Naypidaw- w tłumaczeniu "siedziba królów" powstało od podstaw w samym sercu dżungli. Jest siedzibą wojskowych władz, urzędów, placówek dyplomatycznych. Znajduje się tutaj międzynarodowe lotnisko, pole golfowe, klimatyzowane zoo, domy dla urzędników nawet replika Shwedagonu. Jest miejscem ważnych wydarzeń państwowych i parad. Na osiedlenie się tutaj potrzebna jest specjalna zgoda a koszty budowy miasta był ogromne (oficjalnie 400 mln USD choć wszyscy wiedzą że były dużo wyższe).Urzędnicy z Rangonu z dnia na dzień dostali nakaz opuszczenia miasta i rodzin i przeniesienia się do nowej stolicy (oczywiście odmowa wiązała się z więzieniem).Miasto to silnie kontrastuje z pozostałą częścią biednej Birmy. W nocy oświetlone niczym Las Vegas kłuje pustką, przesadną czystością, równiutko przystrzyżonymi trawnikami i kilkoma pasami drogi w jedną stronę podczas gdy w innych częściach kraju drogi są w opłakanym stanie.
Autobus wysadza nas na skrzyżowaniu Shwenyaung. Jest 4:00 nad ranem zimno i ciemno. Po chwili podchodzą do nas jeszcze 2 turyści z wcześniejszego autobusu. Podobno pierwszy pick-up do Nyaungshwe (miasto nad jeziorem z tanimi hotelami) jedzie dopiero o 7:00 rano. Decydujemy się wszyscy na taksówkę (2 tys. kyat/os.). Przed wjazdem do miasta znajduje się mała budka ze strażnikiem i musimy zapłacić po 5$/os. wstępu nad Inle. Jedziemy do Aquarius Inn ale jest zajęty, podobnie jak Bright Hotel i kilka innych. Taksówkarz jeździ z nami aż nie znajdziemy wolnego hotelu. W końcu proponuje nam Gypsy Inn - okazuje się że są miejsca a pokój z łazienką ( z ciepłą wodą!) i ze śniadaniem kosztuje 9 tys. kyat. Zostajemy i taksówkarz dopiero teraz odjeżdża. Bierzemy prysznic i kładziemy się spać. Wstajemy przed 9:00 na śniadanie- jedno z naszych najlepszych dotychczas (kawa, herbata, soki owocowe, naleśniki, tosty, dżem, omlet i owoce) i idziemy na market gdzie mieszkańcy sprzedają owoce, warzywa, ryby i kwiaty.
Jest tłoczno i kolorowo. Kupujemy naszą ulubioną i chyba tutaj najlepszą w całej Birmie papaję i inne owoce. Zwiedzamy okoliczne klasztory i pagody i włóczymy się po Nyaungshwe, obserwujemy jak kobiety przebierają i pakują pomidory, które głównie eksportowane są do Chin.
Spacerujemy wzdłuż wybrzeża jeziora oglądając wypas krów, odpływające i wracające łodzie rybaków i codzienne życie mieszkańców. Dochodzimy nad kanał Mong Li i odwiedzamy klasztory Hlaing Gu Kyaung, Shwe Gu Kyaun oraz największy w Nyaungshwe Kan Gyi Kyaung. Wieczór spędzamy w miejscowej knajpce jedząc popularną zupę noodle soup i popijając pyszną zieloną herbatę (parzoną w termosach, obowiązkową do każdego posiłku, stanowi czasem pretekst dla miejscowych i mnichów do zaproszenia nas na rozmowę co zawsze bardzo chętnie czynimy).
Po drodze przypatrujemy się młodym mnichom grającym w chinlone, który jest bardzo popularnym sportem birmańskim polegającym na odbijaniu ratanowej, małej piłki bez użycia rąk.
Zatrzymujemy się w biurze Thu Thu Travel. Thu Thu właścicielka biura jest serdeczna, życzliwa, pomocna
i chętnie odpowiada na nasze pytania dotyczące różnych opcji spędzenia czasu nad Inle. Już wcześniej zastanawialiśmy się nad popłynięciem nad jezioro Sankar (44 tys. kyat) więc decydujemy się na biuro Thu Thu. Jezioro to leży na południe od Inle - jest mniej turystyczne i mniej znane. Miejsce to zostało otwarte dla turystów dopiero od 2003 roku a droga łódką motorową ma zająć około 3 godzin w jedną stronę. Jutro ma się odbywać też miejscowy market w Mawbe. Umawiamy się na następny dzień o 6:00 rano w naszym hotelu.
Pobudka o 5:00 rano i schodzimy przed nasz hotel. Dostajemy zapakowany prowiant na drogę (zamiast śniadania)i punktualnie o 6:00 rano przychodzi po nas pracownik Thu Thu. Wsiadamy do łodzi motorowej i płyniemy po obowiązkowego przewodnika z plemienia Pa-O nad jezioro Sankar. Słońce powoli wstaje oświetlając taflę jeziora, mgła się podnosi a rybacy wypływają na połów. Jest zimno. Zatrzymujemy się przy ośrodku położonym nad Inle , wysiadamy obowiązkowo zarejestrować się w księdze, płacimy wstęp 5$/os. i 10$ za przewodnika i płyniemy dalej. Mijamy charakterystyczne domy i całe wioski zbudowane na palach, mieszkańców przemieszczających się swoimi łodziami canoe, dzieciaki płynące do szkoły. Łodziami motorowymi przewożone są liczne ładunki i towary. Przepatrujemy się także z ogromną ciekawością rybakom, którzy w charakterystyczny dla tego rejonu sposób wiosłują owijając sobie nogę wokół wiosła. Stoją przy tym na jednej nodze na łódce i zarzucają sieci. Widok jest nieprawdopodobny.
Wokół jeziora wznoszą się przepiękne góry, gdzieniegdzie jezioro porośnięte jest różowymi kwiatami.Dopływamy na market MAWBE, przy brzegu stoi duża ilość "zaparkowanych" łódek mieszkańców okolicznych wiosek. Stajemy na końcu i na brzeg wychodzimy przeskakując po kolei po każdej z nich. Po opadach jest straszne błoto, w niektórych miejscach zapada się po łydki. Wybieramy nieco przesuszone już alejki i spacerujemy pomiędzy sprzedawcami owoców, warzyw, ubrań, ryb a nawet żywego inwentarza. Dostrzegamy ludzi z plemion Pa-O i Palang w charakterystycznych ubraniach i turbanach na głowie.
W jednej z części marketu rozpoczynają się walki kogutów. Nastroszone ptaki przywiązywane są za nogę do drewnianego palika aby za chwilę spotkać się na kogucim ringu. Właściciel zwycięskiego koguta dumnie krąży z nim pod pachą. Po chwili następna walka, przyjmowane są zakłady pieniężne i koguty ruszają do ataku. Żaden z kogutów nie zostaje ranny, w odpowiedniej chwili gdy dany kogut ma znaczącą przewagę nad drugim ptaki są rozdzielane przez właścicieli. Po kolejnej walce nasz przewodnik proponuje śniadanie. Zamawiamy makaron z warzywami i oczywiście zieloną herbatą. Dostajemy do tego pyszne warzywne samosy, dokupujemy jeszcze parę na dalszą drogę (za wszystko płacimy 2 tys. kyat) i spacerujemy dalej po markecie chłonąc autentyczną atmosferę tego miejsca. Robi nam się coraz cieplej, słońce mocniej grzeje co nas bardzo cieszy, gdyż zdążyliśmy już trochę zmarznąć. Do naszej łódki wracamy w ten sam sposób czyli po łódkach innych. Przepływamy przez Mawbe Bridge, przy którym znajduje się punkt kontrolny opłat za wstęp na jezioro Sankar. Docieramy do wioski Sankar i widzimy zaraz przy brzegu częściowo podtopione przepiękne stare pagody z 16-17 wieku. Jest ich podobno 108 i kilka miesięcy w roku są podtopione stąd docieramy tylko do części z nich. Spacerujemy po wiosce, wstępujemy do klasztoru i płyniemy do wioski Thaya Gone, tam przewodnik prowadzi nas do miejsca, w którym wytwarzana jest wino z ryżu (20%, 40% i 60%).
Oglądamy proces destylacji oraz zostajemy poczęstowani winem i herbatą. Wino ryżowe nie przypada nam do gustu, za to herbata jak zwykle jest pyszna już tak się do niej przyzwyczailiśmy, że pijemy ją tak często jak tylko się da. Dalej płyniemy do Tak Haung (Tharkong Pagodas) gdzie podziwiamy ponad 200 pagód w jednym miejscu, niektóre z nich liczące ponad 500 lat. Przy niektórych widać pajęczyny przy wejściu. Jest przepięknie. Nie możemy oderwać oczu od rzeźbień i zdobień, wydaje się że każda stupa jest inna. W drodze powrotnej nad Inle oglądamy przepiękne góry otaczające jezioro odbijające się w krystalicznie czystej tafli wody. Płyniemy do światyni Phaung Daw OO Paya i tu odczuwamy turystycznego ducha Inle. W Nampan oglądamy produkcję cygar i płyniemy zobaczyć warzywne ogrody na wodzie, które uprawiane są z łodzi.
W drodze do Nyangshwe zatrzymujemy się przy rybakach, którzy wprowadzają nas w tajniki łapania ryb do wiklinowego kosza z sieciami. Ostatni odcinek pokonujemy w blasku zachodzącego słońca. Dzień był cudowny a jezioro Sankar tak jeszcze dzikie i wolne od turystów warte swojej wysokiej ceny.
Po pysznym śniadaniu idziemy na market na zakupy i do biura Thu Thu wypożyczyć rowery (1 tys. kyat/rower na cały dzień). Dostajemy od Thu Thu ręcznie rysowaną mapkę z kilkoma opcjami tras rowerowych i jedziemy w stronę wioski Kyaung Daing. (za mostem w lewo i pod samymi górami w prawo).
Mapka od Thu Thu:
Pogoda jest przepiękna, wiatr smaga nam spalone słońcem buzie a życzliwi Birmańczycy pozdrawiają nas słynnym "Mingalaba" (dzień dobry), widoki są bajeczne. Po paru kilometrach mijamy po lewej stronie ciepłe źródła (prywatny basen kosztuje 8$/os a wspólny 5$/os.), nie korzystamy bo jest nam wystarczająco gorąco. Dojeżdżamy do świątyni (wjeżdża się na teren hotelu przez bramę), zostawiamy na dole rowery i wychodzimy po schodach na górę skąd rozciąga się widok na jezioro. Wchodzimy do środka i od razu zostajemy zaproszeni przez jedynego mnicha, który opiekuje się świątynią na placki ryżowe i oczywiście zieloną herbatę. Mnich opowiada nam o medytacji, o podróżach, o odmianie buddyzmu w Birmie (Therawada) o swoich rodzinnych stronach (mała wioska nad Inle). Nawet nie zauważyliśmy gdy mija ponad godzina na wspólnej rozmowie. Dziękujemy i powoli żegnamy się, dostajemy też jego adres (po birmańsku) i jedziemy w stronę wioski. Po drodze mijamy liczne stupy, zatrzymujemy się i podjeżdża do nas od razu starszy mnich na motorze spytać jak się mamy, ach ta Birma...Dojeżdżamy do ostatniej wioski gdzie kończy się droga a dalej jest tylko gliniasta ścieżka, pytamy miejscowych o możliwość dotarcia do Inthein ale wszyscy zgodnie twierdzą że jest to około 4-5 godzin marszu w jedną stronę (możliwe, że droga po ostatnich ulewach jest niedostępna). Powoli wracamy, po drodze dopada nas deszcz, chronimy się w miejscowej knajpce gdzie zostajemy zaproszeni na zielona herbatę. Jest wcześnie więc jedziemy jeszcze do drewnianego klasztoru Shwe Yan Pyan z charakterystycznymi okrągłymi oknami.
Tu dopada nas już porządna ulewa. Czekamy prawie godzinę w środku aż przestanie padać. Na oknach siadają ogromne świerszcze.
Po ulewnym deszczu wychodzi zza chmur słońce i w drodze powrotnej podziwiamy malowniczy zachód słońca. Kolację jemy na ulicy, przy plastikowych stolikach i krzesłach ustawiony jest i gril, na którym smażą się świeże ryby-jeden z naszych najlepszych posiłków (za dużą rybę płaciliśmy 300 kyat). W hotelu rezerwujemy bilety do Mandalay na jutrzejszy wieczór. Odpuszczamy tym samym festiwal balonów w Taunggyi, który zaczyna się od 4.11 ale kulminacja puszczanych balonów przypada na 6.11 więc musielibyśmy czekać parę dni. Hotele w tym czasie kosztują od 30$ za pokój a ewentualna taksówka z Nyangshwe do Taunggyi i z powrotem - 40 tys. kyat. Zastanawiamy się nad wycieczką do Kakku (wycieczka do Kakku: 45 tys. kyat +3$/os. wstęp +5$ obowiązkowy przewodnik) ale przez nasz nadszarpnięty budżet decydujemy się na Inthein (Indein). Właściciel naszego hotelu proponuje nam łódkę za 14 tys. kyat i umawiamy się na następny dzień po śniadaniu.
Wstajemy wcześnie i idziemy na targ po owoce. Po drodze mijamy mnichów. Ustawieni w długi sznurek idą przepasani w bordowe szaty, boso i w ciszy. Przemierzają ulice miasta z misą z laki zbierając jałmużnę przeważnie w postaci jedzenia otrzymywanego od mieszkańców, którzy tym samym poprawiają sobie karmę mogąc liczyć na odrodzenie się w lepszym wcieleniu. Wszystko odbywa się bez słów a skinienie mnicha wystarczy za dziękuję. Idą szybko i w milczeniu. Zebrane jedzenie zostaje rozdzielone pomiędzy wszystkich mnichów w klasztorze. Ostatni posiłek musi być zjedzony do godziny 12:00. Następny, mnich spożyje dopiero kolejnego dnia. Przez resztę czasu mnisi oddają się medytacji i nauce pism buddyjskich w języku pali. Klasztory pełnią także funkcję edukacyjną , to tutaj większość mnichów ma czasem jedyną szansę na naukę pisania i czytania.
Przed 7:00 jesteśmy z powrotem w hotelu na śniadaniu i już o 7:30 płyniemy do Inthein. Po godzinie jesteśmy na miejscu i mamy całe Inthein dla siebie. Nie ma nikogo oprócz nas i ciszy panującej dookoła. Żadnych turystów, wycieczek, nawet stragany z pamiątkami są jeszcze zamkniete. Spacerujemy między starymi (datowanymi na 17 i 18 wiek), często zrujnowanymi stupami i zachwycamy się widokiem dookoła. Część stup zarośnięta jest trawami, w niektóre wrosły i zakorzeniły się drzewa a w wejściach mienią się w słońcu gęstę pajęczyny.
Dostrzegamy kilku robotników, którzy odbudowują nadszarpnięte czasem stupy. Niestety działania te w końcowym etapie polegają na malowaniu stup na złoty kolor co sprawia, że wyglądają zupełnie na nowe, odbiera im to autentyczności i uroku.Zaglądamy do kilku z nich, w środku leżą posągi Buddy, często bardzo podniszczone.
Cały kompleks 1054 stup robi na nas tak ogromne wrażenie, że nie możemy się stąd oderwać. Dopiero gdy zauważamy pierwszych turystów i wycieczkę, postanawiamy powoli upojeni widokami wracać w kierunku przystani. W drodze powrotnej zwiedzamy jeszcze fabrykę łódek (również nad taflą wody). Dowiadujemy się, że duża łódź motorowa kosztuje 4000$ (buduje ją 5 osób w 2 miesiące), mniejszą turystyczną łódź można kupić za 2000$ (budowana jest przez 5 osób w 1 m-c) a canoe kosztuje 500$ (5 osób buduje ją w 2 dni). W Nyangshwe idziemy na obiad do lokalnej knajpki i przeczekujemy tu dwa ulewne deszcze. Około 17:00 jedziemy z parą Hiszpanów taksówką (8 tys. kyat/taxi) do skrzyżowania Shwenyaung i czekamy na autobus do Mandalay. Jak tylko autobus zapełnia się do ostatniego miejsca, kierowca włącza klimatyzację i zaczęło się... Wszyscy wkładają czapki, szaliki, poowijani są kocami. Nie pomagają nasze prośby, że jest totalnie zimno. Wkładamy na siebie wszystko co mamy, a resztę drogi spędzamy w śpiworach (jak dobrze ze nasze plecaki tym razem zostały umieszczone w środku autobusu). Autobusy są zawsze mocno klimatyzowane , szczególnie w nocy ale tym razem czuliśmy się jakby ktoś wsadził nas do lodówki. Tym bardziej że w poprzednich autobusach można było regulować sobie napływ zimnego powietrza, tu wszystko popsute czyli odkręcone na maxa i lodowate powietrze buchające na nas z całą swoja siłą pozbawiając nas kompletnie możliwości snu. Na każdym postoju wychodziliśmy się ogrzać na zewnątrz i marzyliśmy o tym prażącym słońcu , które tyle razy zaklinaliśmy, żeby nie grzało tak mocno. Do Mandalay zmarznięci i zmęczeni docieramy o 5:30.
Na dworcu w Mandalay spotykamy Emili z mężem (parę Hiszpanów poznanych nad Inle) i bierzemy razem taksówkę(6 tys. kyat) do centrum. Okazuje się, że wszystkie hotele są pełne. Po godzinie chodzenia od hotelu do hotelu miejsca udało nam się dostać w Garden Hotel (12$ pok bez łaz. ze śniadaniem). Zostajemy, pokój mamy na ostatnim, czwartym piętrze (po krętych stromych schodach do góry) przy tarasie. Od teraz zawsze będziemy robić wcześniej rezerwację w hotelu. Bierzemy szybki prysznic i idziemy jakieś 20 minut do przystani skąd odpływa jedyny prom do Mingun o godzinie 9:00 rano. Płyniemy godzinę rzeką Ayeyarwadyy, wzdłuż brzegu widać slumsy i ubogą część miasta. Zwiedzamy świątynię nad samą rzeką - Pondaw Paya tu na razie cicho i bez turystów, którzyzmierzają prosto do największych atrakcji miasta czyli
- Mingun Paya (ogromna świątynia mierząca obecnie 50 m wysokości, byłaby największą na świecie gdyby udało się ją ukończyć ówczesnemu królowi Bodawpaya). Schodami można wejść na samą górę skąd roztacza się widok na jezioro i na Hsinbyume Paya
- Mingun Bell -odlany z brązu ważący 90 ton dzwon jest drugim największym na świecie.
- Hsinbyume Paya- jedna z najpiękniejszych świątyń jakie widzieliśmy zapiera dech w piersiach, śnieżnobiałe mury światyni z licznymi rzeźbieniami i zdobieniami, otoczona siedmioma falującymi tarasami po prostu zachwyca a jaj blask dosłownie razi w oczy poprzez odbijające się promienie mocnego słońca.
Do żadnego z zabytków nie płaciliśmy wstępu, koło Mingun Paya stała mała budka ze strażnikami i biletami ale nikt nie wymagał od nas zakupu biletu... więc go nie kupowaliśmy.
Przed 13:00 wracamy na statek i wracamy do Mandalay. Idziemy na obiad koło naszego hotelu. Brat pracownika hotelu oferuje nam zwiedzenie najważniejszych świątyń taksówką za 5 tys. kyat. Jedziemy najpierw do Kyauktawgyi Paya, w którym znajduje się posąg buddy ważący 900 ton wykonany z jednego kawałka marmuru.
Dalej jedziemy do Sandamuni Paya, Atumashi Kyaung i do pięknego drewnianego klasztoru Shwenandaw Kyaung (tu też nikt nie pytał o wymagany combo ticket-którego nie mieliśmy, chyba z uwagi na późną porę dnia).
Klasztor ten był kiedyś częścią kompleksu pałacowego króla Mindona i ma wspaniałe rzeżbienia.
Na koniec zostawiamy sobie Kuthodaw Paya zwaną "największą książką świata " w 729 stupach znajdują się marmurowe tablice, na których wyryty jest tekst Tipitaki (zawiera teksty kanoniczne). Powoli zachodzi słońce i wracamy do hotelu. Momentalnie zasypiamy.
Po śniadaniu jedziemy pick-upem (300kyat/os.) do Amarapura zobaczyć most U'Bein-najdłuższy na świecie most z drewna tekowego (1200m-200 lat).Kierowca wyrzuca nas przy markecie. Mieszkańcy cały czas wskazują nam drogę, przechodzimy przez cały market oraz mijamy zakłady tekstylne gdzie zostajemy zaproszeni do środka i widzimy jak powstają tkaniny. Po około 15 minutach widzimy już stragany i sklepiki przy wejściu na most (nie ma wstępu). Około 10:15 idziemy do klasztoru Maha Ganayon Kyaung gdzie mnisi wspólnie spożywają posiłek a turyści mogą obserwować ten codzienny rytuał. Przed wejściem ustawia się długi sznur mnichów trzymających swoje lakowe misy i podchodzą kolejno po jedzenie nakładane do mis spożywając go w przeznaczonej do tego Sali. Wszystko odbywa się w skupieniu i w ciszy.
Wracamy na most i obserwujemy rybaków wyławiających spore okazy ryb, mieszkańców przejeżdżających na rowerach i mnichów przechodzących z klasztorów po jednej stronie jeziora na drugą.
Przechodzimy na drugą stronę mostu do pagody i wracamy z powrotem do drogi w miejsce w którym wysadził nas kierowca pick-upa z Mandalay. Pytamy i transport do Inwa i już po chwili zostajemy zapakowani przez miejscowych do pick-upa. Jedziemy dość długo ale kierowca każe nam nie wysiadać, dopiero na samym końcu i pokazuje nam kierunek do Inwa. Idziemy około godziny przez wisokę, bolą nas już ręce od odmachiwania uśmiechniętym dzieciakom a pozdrowieniom mieszkańców nie ma końca. Wzdłuż drogi wyrastają ruiny starych murów. Po chwili zauważamy pagodę ukrytą w palmach i postanawiamy na chwilę odpocząć. Mnisi machają do nas i zapraszają do środka, od razu częstują nas zielona herbatą, jemy papaję (nie przyjmują poczęstunku gdyż jest już po 12) i chwile rozmawiamy. Jeden ze starszych mnichów prowadzi nas do "swojej stupy", w której mieszka już 5 lat. Znowu pijemy herbatę, rozmawiamy chwilę, mnich pokazuje nam swoje księgi, które studiuje ( w języku pali) i opowiadamy o kraju, z którego pochodzimy.
W końcu żegnamy się ze wszystkimi i idziemy dalej. Zwiedzamy liczne, często zrujnowane pagody ukryte w gajach palmowych. Jest ślicznie ale przystani z łódką na druga stronę nadal nie widać. Dochodzimy do kolejnego klasztoru gdzie mali mnisi pomagają rozładować kamienie przywiezione ciężarówką, potem biegną się umyć i z powrotem do szkoły na otwartym powietrzu. Zostajemy oblężeni przez uczniów i nauczycielki. Wszyscy pytają skąd jesteśmy. I to tyle jeśli chodzi o angielską rozmowę, reszta trochę na migi. Oglądamy szkołę i mali mnisi odprowadzają nas do głównej drogi. W końcu dochodzimy do skrzyżowania i spotykamy dwie dziewczyny. Okazuje się że do zabytków i do przystani jeszcze długa droga. Dziewczyny pożyczają nam rower żebyśmy mogli zdążyć na odpływającą z wybrzeża łódkę, ze śmiechu nie możemy utrzymać równowagi bo rower jest zdezelowany a pedały krzywe. W końcu załatwiają nam drugi rower a same jadą przed nami na jednym. Zabytki Inwy mijamy w przyśpieszonym tempie na powyginanych rowerach. Ale jest super i ten dzień zapamiętamy na długo. Docieramy na przystań i pędzimy na odpływającą łódź. Przepływamy na drugą stronę i idziemy do skrzyżowania na pick-upa. Tu przypominamy sobie że pytaliśmy kierowcy o łódkę a on chyba nas nie zrozumiał i wysadził nas totalnie w złym miejscu-za to mogliśmy zobaczyć mniej turystyczna Inwę i przeżyć fajna przygodę. Wracamy pick-upem do Mandalay i wysiadamy przy świątyni Mahamuni jednej z najważniejszych świątyń w Birmie gdyż to tutaj znajduje się posąg Buddy Mahamuniego podobno jest jednym z pięciu wiernych wizerunków Oświeconego, który obdarzył posąg specjalna mocą. Posąg cały jest pokryty złotymi listkami przyklejanymi przez wiernych.
Każdego dnia o 4:00 rano posąg zostaje umyty, napojony mlekiem i miodem, a nawet zostają mu wyszczotkowane zęby.. Całego obrzędu dokonują wybrani mnisi. Pod sam posąg mogą podejść tylko mężczyźni, kobiety muszą go podziwiać z dalszej odległości. Wierni przynoszą dary w postaci wody i kwiatów, zapalają świece i kadzidełka.
Atmosfera jest wyjątkowa. Wokół świątyni znajdują się liczne warsztaty, w których rzeźbione są w drewnie i marmurze posągi buddy, słoni i innych figur do świątyń.
Późnym wieczorem wracamy pick-upem do hotelu.
Po śniadaniu wyjeżdżamy taksówką wynajętą na cały dzień (25 tys. kyat) najpierw do Paleik. Miasto słynie ze Snake pagoda-świątyni, w której mieszkają trzy wielkie pytony. O godzinie 11:00 są kąpane i karmione. Przejeżdżamy wcześniej upewniamy się, że rytuał nadal odbywa się w tej godzinie i idziemy pospacerować po wiosce. Jesteśmy sami, nie ma żadnych turystów. Oglądamy mnóstwo świątyń kryjących posągi buddy. Pagody te wyglądają na totalnie zapomniane, zarośnięte trawą stoją w gajach palmowych. Są złote, czerwone, niebieskie, krzywe...
Atmosfera miasteczka jest niesamowita a mieszkańcy jak zawsze w Birmie bardzo serdeczni. W drodze powrotnej po tym jak pogoniliśmy po wszystkich możliwych pagodach i trawach w sandałach widzimy na drodze skorpiona...
Przed 11:00 wracamy do świątyni z pytonami. Każdy z pytonów zostaje przeniesiony do wanny z wodą, są tam umyte, następnie można zrobić sobie zdjęcie z wężami, które powoli pełzną w stronę posągu buddy, są nakarmione jajkami i układają się na swoich miejscach. Rytuał się zakończył.
Z Paleiku jedziemy do Sagaing -wychodzimy na wzgórze oglądać widok pagód rozciągających się po horyzont a w drodze powrotnej zaglądamy do Tilawkaguru jaskini z 1672 roku, którą pokrywają piękne malowidła ścienne.Popołudniu w drodze do Mandalay zatrzymujemy się jeszcze w Amarapurze na zachód słońca. Spacerujemy mostem a tuż przed zachodem słońca wynajmujemy łódź (4 tys. kyat) i oglądamy jak ogromna czerwona kula słońca chowa się za horyzontem. Do Mandalay wracamy gdy jest już ciemno. W hotelu rezerwujemy pociąg na jutrzejszy dzień do Hsipaw i hotel (Mr. Kid).
Pobudka o 2:00 w nocy, pakujemy się i idziemy przez śpiące jeszcze miasto na pociag do Hsipaw o 4:00. My, wraz z paroma turystami stoimy przygotowani z plecakami na plecak na przyjazd pociągu. Czekamy. Godzina 4:00, pociągu brak, cały dworzec śpi (ludzie porozkładani są na dworcu okryci kocami). Godzina 5:00 pociągu dalej nie ma ale wszyscy powoli sie budzą i biorą sie za poranną toaletę (czeszą sie, myją zęby itp.). Kobiety nakładają na twarz thanakke - rodzaj makijażu, który pełni również funkcję ochrony przed słońcem i przed komarami.
thanaka:
Okolo 6:00 wszyscy są już gotowi, przyjeżdża pociąg (ten z 4:00 rano). Nasza "first class" (8$/os.)wygląda tak samo jak "ordinary" z tym , że na drewnianych ławkach położony jest materac. Jedziemy zachwycając się widokami za oknem. Około 11:15 pociąg sie wykoleja (ten nasz oczywiście) i stoimy w szczerym polu. Mężczyźni przynoszą cięższy sprzęt i kombinują żeby ustawić wagon z powrotem na tory.
Jakoś się udaje, w międzyczasie dosłownie z dżungli pojawiają się kobiety z pobliskiej wioski z koszami na głowach pełnymi owoców i placków chapati. Po trzech godzinach jedziemy dalej i przejeżdżamy przez Gokteik viadukt, most na wysokości ponad 100m. Zamiast 10 godzin podróż zabiera nam 15. Ale pomimo zmęczenia bardzo polecamy tę trasę ze względu na widoki i niesamowitą atmosferę w pociągu. Do Hsipaw docieramy przed 21:00 i idziemy prosto do hotelu Mr. Kid (10$/pok. bez śniadania). Żona właściciela pokazuje nam pokój (jest duży i czysty) i poleca nam miejscową knajpkę na późny posiłek.
Dzisiaj postanawiamy powłóczyć się bez większego planu po mieście i chłonąć atmosferę tego spokojnego birmańskiego miasteczka. Rano odwiedzamy miejscowy targ i kupujemy świeże owoce. Zwiedzamy miejscowe pagody, klasztory, idziemy w stronę wioski, gdzie kwitną żółte kwiaty, uprawiane są pola ryżowe o soczystym zielonym kolorze i bananowce (tu dosłownie spod naszych nóg ucieka ponad metrowy wąż).
Po drodze oglądamy kolorowy festiwal, ucinamy sobie pogawędkę w klasztorze z mnichami oraz z mieszkańcami. Jest niewielu turystów a spokojna i leniwa atmosfera miasteczka sprawia, że chce się tu zostać. Widoki są niesamowite a mieszkańcy wydają się jeszcze bardziej życzliwi i przyjaźni (jeśli to w ogóle możliwe).Dochodzimy do tzw "Little Bagan" ze starymi stupami oraz do Bamboo Buddha Monastery z posągiem buddy liczącym 150 lat wykonanym z bambusowego kawałka drzewa.
Na zachód słońca idziemy do Thein Daung Pagoda, skąd roztacza się widok na miasto i rzekę. Kolację jemy w Law Chun gdzie chyba wszyscy turyści w mieście właśnie tutaj kończą swój dzień ALE naprawdę warto, jedzenie jest jednym z najlepszych jakie jedliśmy w Birmie, ceny porównywalne do innych knajpek a personel bardzo miły i pomocny. Jutro planujemy trekking.
Wstajemy gdy na zewnątrz jest jeszcze ciemno i o 6:00 wychodzimy już z mapką od właściciela do Pankan. Podajemy opis trasy-jest bardzo łatwa, nie trzeba tak jak to sugeruje Mr. Charles wynajmować przewodnika, w dodatku miejscowi zawsze chętnie pomagają i wskazują drogę. Od naszego hotelu Mr. Kid w prawo główną drogą do mostu około 15 minut, zaraz za mostem w prawo i widzimy dużą bramę cmentarza -w lewo do wodospadu- my przechodzimy przez bramę i idziemy prosto, mijamy jedną wioskę, potem drugą i koło szkoły można skręcić w prawo do gorących źródeł lub lekko w lewo w stronę Pankam. Potem już cały czas pod górę, po drodze mijamy jeszcze dwie wioski. Narysowaliśmy mapkę wg tej od właścicielki hotelu Mr. Kid:
Gdy idziemy rano mgła jest tak gęsta, że ledwo widać drogę. Spotykamy po drodze mnichów idących z klasztoru po jałmużnę i mieszkańców wiosek z menażkami idących do pracy na polu. Po godzinie mgła powoli się unosi i pierwsze promienie słońca oświetlają pobliskie wzgórza.
Mijamy mieszkańców pokonujących odległości między wioskami na mułach, ciężarówki dowożące towary do kolejnych wiosek, kobiety z koszami na plecach. Po czterech godzinach w upale pod górę (wysiłek rekompensują cudowne widoki) docieramy do wioski.
Cały czas szliśmy w miarę główną drogą, gdy mieliśmy wątpliwości zawsze pytaliśmy miejscowych i wskazywali nam właściwą drogę. W wiosce szukamy przyjaciela właścicielki naszego hotelu ale okazuje się , że poszedł z turystami w góry. Jego siostra zaprasza nas do swojego domu na zieloną herbatę. W całej wiosce mieszka około 100 osób. Odwiedzamy jeszcze miejscowy klasztor, odpoczywamy chwilę i o 12:00 schodzimy w dół. Po drodze spotykamy dwóch turystów z przewodnikiem. Po trzech godzinach dochodzimy do bramy cmentarza. Siadamy odpocząć i obserwujemy jak kobiety na motorach przywożą ubrania i zaczynają robić pranie w rzece. Nagle widzimy mnichów i przypominamy sobie że obok klasztoru biegnie droga do wodospadu. Idziemy zobaczyć... Mijamy klasztor po prawej stronie i skręcamy w lewo idąć drogą pośrodku muzułmańskiego cmentarza, dochodzimy do ogromnego wysypiska śmieci i jeden z mieszkańców prowadzi nas do zakrętu i pokazuje wodospad. Jest cudowny. Szybka decyzja-idziemy, musimy się tylko spieszyć żeby nie wracać w zupełnych ciemnościach. Po szybkim, 45 minutowym marszu przez wioski, pola ryżowe i małe strumyki dochodzimy do wodospadu. Jest ogromny a rozpryskująca się bryza moczy nas od stóp do głów. Podziwiamy chwilę wodospad i wracamy w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Mieszkańcy wiosek kończą swoje prace na polu i wracają na wołach do domów. Po dwunastu godzinach marszu wracamy do hotelu padnięci. Zrzucamy plecaki, brudne buty, bierzemy szybki prysznic i gnamy głodni do Law Chun na obiad.
Na trekking trzeba wziąć swoja wodę i jedzenie, po drodze nie ma żadnych sklepów!!!
Z Hsipaw (o 5:30 - nie ma to jak być na wakacjach...) jedziemy pierwszym autobusem do Mandalay. Przerwę mamy w Pyin U Lwin gdzie widzimy pędzące po drogach charakterystyczne dla tego miasta kolorowe karoce służące za codzienny środek transportu.
Po drodze zasypiamy, budzimy się gdy stoimy już na dworcu w Mandalay (11:00), autobus jest pusty a nasze bagaże ładowane są do jakiejś taksówki. Zdążyliśmy je odzyskać, wsiadamy do pick-upa i jedziemy na inny dworzec na autobus do Monywa. Kupujemy ostatnie dwa miejsca (na kole) i wsiadamy do małego (28 miejsc) autobusu, który już po chwili zapełnia się do ostatniej wolnej przestrzeni ludźmi i bagażami. W czasie 4-godzinnej jazdy niektórzy pasażerowie zasypiają (osuwają się) na inne siedzenia, jest totalnie ciasno. My, z podkurczonymi nogami (brak miejsca przez koło) i z małymi plecakami na kolanach odliczamy minuty do celu. W dodatku jest gorąco i parno a słońce świeci prosto na nasze twarze przez otwarte okno. To była jedna z naszych najbardziej męczących podróży w Birmie. W końcu połamani wysiadamy na dworcu w Monywa i bierzemy rikszę (1,5 tys. kyat) do hotelu Shwe Taung Tarn (który rezerwowaliśmy jeszcze w Hsipaw). Pokój (14$ ze śniad.) jest chyba najgorszy w jakim spaliśmy w Birmie. Jest brudny z plagą pająków na suficie, małymi, czerwonymi mrówkami, które mają swój szlak przez cały nasz pokój i natrętnymi komarami. Za to dostaliśmy wiadro (takie po farbie) i zrobiliśmy pranie wszystkich naszych niewielu rzeczy. W końcu wychodzimy przejść się po mieście i na obiad. Mieszkańcy są bardzo mili, gdy wchodzimy do pięknie oświetlonej pagody Shwezigon Paya stajemy się jej główną atrakcją. Wszyscy nas pozdrawiają, pokazują palcem, robią sobie z nami zdjęcia. Dzień kończymy na kolacji z typowo birmańskimi potrawami w w Su Restaurant.
Po śniadaniu chcemy zwiedzić najpierw jaskinie Hpo Win Daung. Idziemy do przystani przedostać się łódką na drugi brzeg. Turyści nie mogą popłynąć łodzią z mieszkańcami (za parę groszy) tylko musimy wynająć osobna, którą tylko my płyniemy za 2500 kyat/2 os/w jedna stronę. Na brzegu stoją pick-upy z oficjalnym cennikiem dla turystów: 15 tys. kyat (do jaskiń). Jedziemy około 30 min. Jaskinie są piękne chociaż zaśmiecone i czasem bardzo zaniedbane (wstęp 2$/os.). Na całym obszarze znajdują się 492 jaskinie z XIV i XVIII wieku wykute w skałach. W każdej jaskini jest budda (2588 posągów leżące, siedzące, stojące), ponadto jaskinie zdobione są pięknymi malowidłami ściennymi.
Nie ma turystów, wszyscy kierują nas w odpowiednią stronę, pozdrawiają nas, niektórzy nas dotykają, robimy sobie zdjęcia. Przy jaskiniach są stragany z thanaką. Kawałek drzewa pocierany o kamień i podlewany wodą tworzy zółtą pastę nakładaną na twarz głównie przez kobiety, ale również widzieliśmy szlaczki na twarzach mężczyzn.
Po trzech godzinach wracamy do naszej taksówki i jedziemy z powrotem na przystań, przepływamy na drugą stronę (2500 kyat/2 os.) i idziemy do hotelu. Właściciel poleca nam rikszarza (wcześniejszego właściciela hotelu) i targujemy się na 8 tys. kyat do świątyni Thanboddhay Paya i do Bodhi Tataung. Jedziemy chyba 20km/h i po około 45 minutach docieramy do Thanboddhay Paya (wstęp3$/os.). Świątynia jest inna niż te, które widzieliśmy dotychczas w Birmie. Zdobiona mnóstwem kolorowych rzeźbień i detali robi na nas ogromne wrażenie, w środku jest tyle posągów buddy, że można się zagubić mając wrażenie że jesteśmy cały czas w tym samym miejscu.
Obok świątyni stoi wieżą , na którą mogą wchodzić tylko mężczyźni (ale nikt nam nie zwrócił na to uwagi więc weszliśmy razem) skąd można podziwiać całą świątynię z góry.
Jedziemy znowu 15 minut i dojeżdżamy do Bodhi Tataung.Wchodzimy po schodach na wzgórze i mijamy liczne stragany z thanaką pod różną postacią (drzewa, proszku zmielonego) oraz akcesoriów do niej (coś jak kamienne małe talerze, na których rozciera się thanakę z wodą). Zanim docieramy do ogromnego, stojącego buddy, mijamy leżącego (95 m). Stojący posąg ma prawie 130 m wysokości i robi ogromne wrażenie, szczególnie gdy wchodzimy do środka gdzie znajduje się galeria przedstawiająca budowę posągu. Prace odbywały się na bambusowych rusztowaniach powiązanych linami. Wracamy do leżącego buddy i stądąd podziwiamy zachód słońca ze złotą świątynią Aung Setkya Paya w tle. W drodze powrotnej zabieramy ze sobą trzech mnichów wracających do Monywa. Po drodze podziwiamy z jednej strony pomarańczowo-czerwony zachód słońca a z drugiej ogromny księżyc w pełni oświetlający dwa posągi buddy wznoszące się nad miastem.
Umawiamy się z rikszarzem (1500 kyat) na 6:00 rano i jedziemy na dworzec na autobus do Pakokku o 6:30 (1500 kyat/os.). O 10:00 jesteśmy na miejscu, jedziemy rikszą (3000 kyat) do przystani skąd dopiero o 13:00 odpływa łódka (4000 kyat/os.) do Nyaung U (Bagan) . Zostawiamy na łódce bagaże i idziemy na śniadanie, obserwujemy jak podjeżdżają kolejno ciężarówki i mężczyźni na plecach przenoszą worki z ryżem i mąką na statki. W Nyaung U jesteśmy o 15:00 i idziemy do biura, w którym zostajemy zarejestrowani i płacimy obowiązkową opłatę 10$/osobę (bilet ważny na tydzień), kupujemy szczegółową mapkę Baganu (warto!) i jedziemy rikszą rowerową do Eden Hotel (rezerwowaliśmy w Monywa). Pokój (15$/pok z łazienką i ze śniadaniem) jest jednym z najładniejszych w jakich spaliśmy, jest duży, czysty z oknem i gorąca wodą a właściciel bardzo miły i pomocny. Rozpakowujemy się i idziemy po papaje na market i dopięknie oświetlonej Shwezigon Paya. Wokół rozstawione Se liczne stragany z zabawkami, ubraniami i sprzętem domowym, płytami, owocami i smakołykami. Po drodze zatrzymujemy się na pyszną, słodką herbatę z mlekiem. Wokół jest mnóstwo knajpek mniej lub bardziej klimatycznych. Zatrzymujemy się przy Pyi Wa, która urzekła nas tym, że stoliki rozłożone pod gołym niebem są obok pięknie podświetlonej stupy. Jedzenie jest przepyszne a dodatkowo mamy możliwość zobaczyć tzw. puppet show (tradycyjny teatr marionetek). Nuaung U chociaż jest turystyczne to ma swój urok i klimat.
Po wczesnym śniadaniu (omlet, owoce, tosty, dżem, kawa, herbata) serwowanym na tarasie hotelu wypożyczamy rowery (obok hotelu za 1000 kyat/dzień) i postanawiamy dzisiaj zwiedzić najważniejsze świątynie m.in.: U-pali tein (jest przeważnie zamknięta ale opiekun świątyni w każdej chwili ją otwiera na prośbę turystów, ściany pokryte są pięknymi malowidłami), Ananda Temple (najpiękniejsza), Htilominlo pahto, That -byin-hyu Temple(najwyższa-66m), Bu-paya (najstarsza), Gawdalin, Shwe-gu-gyi i wiele innych mniejszych, które stały po drodze.
Ananda Tepmle:
Dalej jedziemy w kierunku wioski Myinkaba (po drodze zwiedzamy m.in. Mingala zedi, Manuhar Temple, Nan-paya) i jedziemy do New Bagan. Przy większości dużych światyń można kupic bardzo ładne i niedrogie pamiątki (szczególnie obrazy malowane piaskiem, produkty z laki, rzeżby, ubrania). Sprzedawcy nie są nahalni, gdy nie chcemy niczego kupić dziękują i życzą miłego dnia. Często sami oprowadzają nas po świątyniach, pokazują ciekawe posągi, malowidła lub ukryte schody, którymi można wspiąć się aby podziwiać panoramę Baganu.
W drodze powrotnej z New Bagan jesteśmy już tak głodni, że zatrzymujemy się w knajpce San Thi Dar Restaurant prowadzoną prze małżeństwo. Zamawiamy ogromną porcję ryżu z warzywami. Wszystko jest świeże i pyszne, na deser dostajemy owoce i cukierki. Za wszystko płacimy 2000 kyat! Jutro na pewno znowu tu przyjedziemy. Jedziemy na zachód słońca zatrzymując się po drodze w największej świątyni-Dhamma Yangyi Pahto. Pędzimy na zachód słońca na Shwesandaw Paya w kurzu a za nami chyba wszyscy turyści z Bagan łącznie z autokarami turystycznymi. Wejście na Shwesandaw Paya jest bardzo strome ale widoki są piękne.
Spotykamy tutaj także Emili i jej mężą, Hiszpanów z Inle. Zachód słońca to cały spektakl malowany żółtymi i pomarańczowymi barwami a my obserwujemy to wszystko z zapartym tchem z zachwytu. Jest jak w bajce... Do Nyaung U wracamy już w totalnych ciemnościach oblepieni cali kurzem i piachem. Dzień był wspaniały...
Rano po śniadaniu wypożyczamy rowery tym razem na dwa dni (jutro mamy zamiar jechać na wschód słońca), robimy zapasy owoców na markecie i koło Shwezigon Paya odbijamy w polną drogę w kierunku pola golfowego. W pewnym momencie jest tylko piach i musimy prowadzić rowery. Spotykamy mieszkańców, którzy uprawiają swoje pole z pomocą mułów. Przemek próbuje, jednak orka nie wychodzi mu najlepiej a woły rozeszły się w bok co wprawiło w ogólny śmiech zgromadzonych widzów.
Dojeżdżamy do wieży widokowej i już bez żadnego planu zwiedzamy mniejsze i większe świątynie, przejeżdżamy przez wioski i całe grupy małych stup.
W Nanda-pyin-nya oglądamy jak trwają pracę związane z odnawianiem malowideł ściennych. Obok jest mały klasztor i jaskinie z posągami buddy. Te mniejsze świątynie (jak Thsmbula Temple lub Thayou Pyi Paya) są często zamknięte ale gdy tylko podjeżdżamy zaraz znajduje się ktoś z kluczami kto oprowadza nas po świątyni, opowiada jakaś jej krótką historię, wskazuje schody na górę skąd roztaczają się wspaniałe widoki. W drodze do Sulamani Pahto zauważamy, że mamy przebite opony w rowerach. Dojeżdżamy do świątyni i na szczęście okazuje się że jest tu "mały warsztat rowerowy". Idziemy zwiedzać Sulamani, w której są najpiękniejsze malowidła ścienne jakie widzieliśmy w Bagan.
Odbieramy nasze połatane rowery a na kierownicy widzimy modliszkę, która nie ma ochoty szybko opuścić swojego miejsca.
Do samego wieczora włóczymy się po świątyniach, gdzie często jesteśmy ich jedynymi gośćmi. Na obiad pędzimy do San Thi Dar Restaurant gdzie znowu dostajemy ogromne porcje pysznego jedzenia wraz z owocowym deserem. Zachód słońca podziwiamy przy mniejszych świątyniach w drodze do Nyaung U.
Bagan wpisane na UNESCO jest według nas najpiękniejszym miejscem w Birmie i faktycznie jest jak z bajki, szczególnie podczas wschodów i zachodów słońca. Aż trudno uwierzyć , że wciąż nie jest tak popularne jak choćby świątynie w Angor Wat. Świątyń i stup jest tyle, że każdy może znaleźć takie miejsce , w którym samemu można zadumać się nad historią i pięknem miejsca a towarzyszył nam będzie tylko szum wiatru. Bagan dzieli się na Nyaung U (dzielnica z tanimi hotelami i knajpkami), Old Bagan (najpiękniejsze świątynie) i New Bagan (obszar ze stupami, świątyniami). Większość turystów wybiera Nyaung U skąd rowerem albo bryczką konną (15 tys. kyat/cały dzień) można zwiedzić obszar ponad 40 km2 , na którym jest rozrzuconych ponad ponad 2000 świątyń i stup, których budowę rozpoczęto w IX . Najtańszą i najlepszą formą zwiedzania jest wypożyczenie rowerów (ceny od 1000-1500 kyat/dzień). Gwarantuje niezłą frajdę i dotarcie do tych świątyń w których nie ma nikogo oprócz nas. Pozwala na wypatrzenie sobie jakiejś interesującej stupy albo kompleksu i dotarcie do niej przez piaszczyste drogi, po których często trzeba pchać rower, można zagubić się w przypadkowej wiosce, zostać zaproszonym na herbatę lub do miejskiej szkoły.
Wstajemy po 4:00 rano, bierzemy rowery i pędzimy 40 minut na wschód słońca na Pahto Tha-Myar. Gdy dojeżdżamy jest jeszcze ciemno, widzimy parę osób na świątyni, wychodzimy stromymi, wąskimi schodami i oglądamy najpiękniejszy wschód słońca. Różowo-fioletowe kolory nieba poprzedzają wystrzelenie pomarańczowej tarczy słońca.
Po chwili na niebie wznosi się pięć balonów. Wracając do hotelu widzimy jak budzi się miasto i a ulice zaczynają żyć. Oddajemy rowery, bierzemy prysznic i pakujemy się. Znosimy bagaże do recepcji i idziemy na pyszną herbatę z mlekiem, jemy późny obiad i przed 16:00 czekamy w hotelu na autobus do Yangon. Autobus jest wygodny ale w nocy znowu jest zimno (dobrze ze zabraliśmy śpiwór do środka). Do Yangonu docieramy przed 4:00 rano.
Na dworcu bierzemy taksówkę (4000 kyat) i jedziemy na dworzec Hlaing Thar Yar skąd jedzie jedyny bezpośredni autobus do Ngwe Saung o 6:30. W Baganie w informacji doradzono nam że nie ma potrzeby robienia rezerwacji na ten autobus i tym sposobem siedzimy na ostatnich siedzeniach. Autobus jest pełny po sam sufit, dokładane też są plastikowe małe krzesła. Droga do Pathein jest dziurawa, jest duszno i gorąco. Kierowca dopiero w Pathein po 5 godzinach drogi robi nam krótką przerwę. Jesteśmy wykończeni. Do Ngwe Saung jedziemy jeszcze 1,5 godz. po krętej drodze między górami i lasem deszczowym (widoki są bardzo ładne). W Ngwe Saung podchodzi do nas dwóch właścicieli hoteli i pokazuje nam zdjęcia i ulotki. Decydujemy się na jeden z nich przy samej plaży. Na miejscu okazuje się, że jest to Shwe Hin Tha Hotel. Bambusowy domek z łazienką kosztuje 20$.
Jest cudnie, szeroka biała plaża, palmy kokosowe i szum morza. Personel krąży dyskretnie między domkami i pyta czy ktoś czegoś nie potrzebuje. Na stoliku na naszym tarasie cały czas donoszona jest świeża, zielona herbata. Bierzemy prysznic i idziemy plażą (1 godz.) do wioski.
Tam jemy obiad i kupujemy trochę owoców na wieczór. W drodze powrotnej widzimy jak rybacy rozkładają małe rybki do suszenia na plaży. Gdy wracamy jest już ciemno, w termosie na stole stoi zaparzona świeża herbata a przy stoliku mamy zapalone spiralki na komary. Siedzimy na werandzie, czytamy książki i wsłuchujemy się w rozbijające się fale.
Po śniadaniu idziemy na plażę. Leżymy pod bambusowym parasolem i oddajemy się błogiemu lenistwu... Szeroka, długa , biała plażą jest praktycznie pusta, nie ma turystów, kilku miejscowych spaceruje sprzedając świeże i upieczone ryby.
Właściciel opowiada nam, że w tym roku jest bardzo niewielu turystów w przeciwieństwie do zeszłego gdzie rezerwacje miał nawet w sezonie monsunu. Odpoczywamy i odsypiamy wszystkie wschody i zachody słońca, wczesne pobudki i długie podróże. Jest gorąco ale od morza wieje przyjemna bryza. Popołudniu wybieramy się plażą na spacer i widzimy jak rybacy wyciągają sieci, w których błyszczą przeważnie małe sardynki.
Po śniadaniu idziemy na pobliską wyspę, na którą można przejść tylko rano albo wieczorem gdy jest odpływ. Z góry rozciąga się piękny widok na całą plażę i na morze. W drodze powrotnej wyplatujemy kraby z rozłożonych na plaży sieci. Resztę dnia spędzamy na plaży. Wiele ośrodków jest zamkniętych, nie zostały odremontowane po cyklonie Nargis który przeszedł przez kraj w 2007 roku.
Po śniadaniu jedziemy rikszą na autobus o 09:00 do Pathein. Po godzinie drogi nasz autobus psuje się na górzystej drodze. Okazuje się, że przedziurawił się wąż i wyciekła woda ze zbiornika chłodzącego silnik. Pół autobusu wraz z kierowcą naprawia usterkę. Mężczyźni chodzą z baniakami do rzeki i donoszą wodę. Po godzinie jedziemy dalej. Autobus jest tak pełny, że nie mamy gdzie nóg rozłożyć.
W Pathein idziemy do biura statków zapytać o dzisiejszy do Yangon. Okazuje się, ze na pewno nie popłynie o 17:00, możliwe że o 19:00 i zamiast o 10 rano następnego dnia będzie dopiero późnym wieczorem. Pojutrze wylatujemy więc postanawiamy wrócić jednak autobusem do Yangonu. Na dworcu Hlaing Thar Yar w Yangonie jesteśmy dopiero o 19:00. Taksówkarz chce 10 tys kyat za dowiezienie nas do hotelu. Pytamy w biurze o jakieś autobusy i jeden z pracowników idzie z nami kilkanaście metrów i wsadza nas do miejskiego autobusu (300 kyat) do Sule Paya. Po godzinie docieramy do White House Hotel (18$/pok. z łaz. ze śniadaniem) i zasypiamy.
Rano wychodzimy na dach hotelu, gdzie na tarasie serwowane jest śniadanie w formie bufetu (najlepsze jakie jedliśmy w Birmie). Jest kawa, herbata, soki owocowe, mnóstwo owoców, jajecznica, sałatki, makaron, dżemy i marmolady owocowe. Do tostów jest postawiony mały grill, do którego personel donosi na bieżąco gorący żar. Śniadanie jest pyszne. Włóczymy się po China Town i idziemy nad rzekę. Popołudnie spędzamy w najświętszym miejscu w Birmie w Shwedagon Paya. Podobno historia świątyni wiąże się ze spotkaniem dwóch kupców z Oświeconym. Uczniowie nie mogąc się rozstać ze swoim nauczycielem dostali od niego 8 włosów wraz z poleceniem wybudowania świątyni. Tak powstała Shwedagon Paya, która po każdej klęsce żywiołowej, trzęsieniu ziemi była odbudowywana z jeszcze większym rozmachem przez ówczesnych władców. Obecnie świątynia ma 98 metrów, jest zwieńczona koroną zdobioną złotem i kamieniami. Otoczona jest licznymi mniejszymi stupami, ołtarzami i pawilonami. Atmosfera jest wspaniała. Obserwujemy składanie ofiar z kwiatów, zapalanie świec oraz polewanie posagów buddy ustawionych wokół stupy i odpowiadającym danemu dniu tygodnia. Każdy wierny wybiera swój posag (wg dnia tygodnia w którym się urodził) i wylewa na niego tyle kubków wody ile ma lat plus jedno naczynie więcej za długie życie. Tydzień w Birmie ma 8 dni, środa dzieli się na dwa dni do 18:00 to środa a od 18:00 - 24:00 to- Yarhu (piąty dzień tygodnia-nie jest oznaczany w kalendarzu). Po zachodzie słońca wracamy miejskim hotelem do Sule Paya. Autobus jest tak niski, że Przemek musi się schylać gdyż jest trochę za wysoki.Przy wysiadaniu spotykamy Anię z Polski i już razem idziemy do indyjskiej knajpki gdzie wspólnie do późna wymieniamy się podróżniczymi informacjami.
Wstajemy przed 6:00 rano i idziemy na śniadanie (przygotowane specjalnie dla nas o tak wczesnej porze). Na drogę dostajemy także zapakowane tosty z bananem! (pyszne) i schodzimy z bagażami do recepcji gdzie czekamy na taksówkę na lotnisko. Po drodze chwytamy ostatnie obrazy Birmy i odczuwamy smutek i żal. Wiemy, że nie ma drugiego takiego miejsca, że nawet jak tu wrócimy, może za kilka lat, będzie już inaczej, pewnie bardziej tłoczno. Zobaczyliśmy kawałek prawdziwej dawnej Azji, czuliśmy się jakby ten krótki przelot spowodował przeniesienie się w czasie. Krajobrazy niespotykane nigdzie indziej, tysiące pagód i świątyń, buddyzm przejawiający się na każdym kroku i w każdym geście Birmańczyka i ich życzliwość, ta niepewność przez chwilkę aby za moment przerodziła się w szczery uśmiech, ciekawość i otwartość... będziemy tęsknić.
W Bangkoku lądujemy około 10:00 rano.
Copyright ©2024 Globtroterzy
Designed by Aeronstudio™