Termin: 31.01 - 06.03.2013
Tym razem do Indii lecimy pierwszy raz liniami Saudi Arabian z racji promocji, w której za przelot Rzym-Lucknow-Paryż zapłaciliśmy 1000 zł/osobę.
Już w Jeddah linię zaskakują nas bardzo pozytywnie, ponieważ będąc jedynymi turystami oczekującymi na dalszy lot całą noc (transit) zostajemy ulokowani w salonie dla pierwszej klasy. Obsługa lotniska poleca dodatkowo pracownikowi, że mają o nas zadbać żebyśmy spokojnie odpoczęli. Najbardziej ucieszyły nas wygodne kanapy gdzie możemy spokojnie odpocząć po całej nocy i dniu w drodze. W dodatku nadal męczy nas przeziębienie.
Około 16 następnego dnia przylatujemy na małe lotnisko w Lucknow i bierzemy motoriksze na dworzec kolejowy na pociąg. Czujemy specyficzny zapach Indii, za którym tak tęskniliśmy. W rikszy gra głośna charakterystyczna, indyjską muzyka, mijamy stargany, rozstawione gar kuchnie i już wiemy że Indie nie zmieniły się tak bardzo od naszego ostatniego pobytu.
Na dworcu tak jak dawniej wywieszone są listy z nazwiskami pasażerów i miejscami w pociągu.
36 godzin w pociagu w klasie sleeper, w którym ciagle coś się dzieje, ktoś sprzedaje owoce, ktoś jedzenie, kłódki, płyty, zabawki, winogrona, wodę, herbatę, banany, ktoś myje podłogę, ktoś wyciąga rękę po parę rupii i tak caly dzień aż do zmroku, kiedy gasną światla i można zasnąć w rytm kołyszącego pociągu... Oczywiście do czasu nadejścia konduktora, który na sprawdzanie biletów zawsze wynajduje tak absurdalną godzinę jak 1:00 albo 3:00 w nocy....:-)
Powrót do tego samego miejsca po 6 latach przywołał wiele wspomnień chociaż zastaliśmy już zupełnie inne miejsce niż opuszczaliśmy je ostatnim razem. Palolem rozrosło się na tyle, że wśród licznych sklepów, kramów i restauracji oraz nowo powstałych domków i kwater trudno było dostrzec urok plaży sprzed 6 lat. Jednak pochylające się palmy nad szeroką plażą nadal czynią to miejsce jednym z najładniejszych i najbardziej malowniczych.
Ten sam pokój (300 rs), ta sama owsianka z bananem w małej ukrytej restauracyjce prowadzonej nadal przez starsze małżeństwo. Aż trudno nam uwierzyć, że minęło tyle czasu.
Oddalona plaża Patnem o jakieś 20 minut spacerkiem również trochę się zmieniła i rozrosła lecz jest nadal oazą spokoju bez głośnej muzyki z małymi, tańszymi restauracyjkami. Z jednego z leżaków można posłuchać szumu fal i delektować się ciszą jakiej nie doświadczymy w Palolem.
Wypożyczamy skuter i postanawiamy zwiedzić okoliczne plaże. Jedziemy na plażę Galilab (Turtles Beach). Plaża jest cudowna, szeroka i pozbawiona w zasadzie jakiejkolwiek infrastruktury turystycznej.
Przy głównym wejściu na plażę widzimy 4 wydzielone osłonięte i przykryte miejsca w których swoje jaja złożyły żółwie. Plaża jest czysta i praktycznie pusta. Wracając zatrzymujemy się w Chaudi po owoce i pijemy świeże soki owocowe, za którymi tak bardzo się stęskniliśmy.
Dalej jedziemy w stronę Agondy, już nie tak dzikiej jak Galilab ale również spokojnej. Bardzo długa plaża jest idealna na odpoczynek i długie spacery. Domki i chatki dyskretnie schowane za linią brzegową nadają temu miejscu niezwykły urok.
Goa to nadal miejsce gdzie doznać można przyjemnego rozleniwienia, pogoda zawsze dopisuje, różnorodność knajpek i restauracji sprawia że jedzenie jest wyśmienite (jeśli trafimy na ta właściwą) a atrakcji i plaż tyle, że każdy znajdzie coś dla siebie.
Jednak infrastruktura rozbudowuje się w tak szalonym tempie, że niepokoi to nawet mieszkańców, a turystów na Goa przybywa z roku na rok.
Na Goa mieliśmy możliwość zobaczyć indyjskie wesele. Pan młody przyjechał na białym koniu a panna młoda w lektyce ozdobionej kwiatami. Było jak w bajce...
Opuszczamy plażę i jedziemy rano do Margao a dalej do Panaji zobaczyć jak zmieniło się Old Goa.
Odkrywamy, że niewiele, docieramy nawet do ruin kościoła św. Augusta i tak jak poprzednim razem jesteśmy tutaj sami. Dzisiaj jest wyjątkowo gorąco i wszyscy z ulgą chowają się we wnętrzach kościołów wpisanych na UNESCO. Wieczorem wracamy na dworzec odbieramy bagaże z przechowalni i jedziemy do Panaji. I tak samo jak poprzednim razem mamy problem ze znalezieniem taniego hotelu poniżej 500 rs. W końcu udaje nam się w Elite hotel wynegocjować cenę 400 rs/pokój. Niestety zaraz po wejściu do pokoju musimy zrobić akcję "robaki" i dopiero wtedy możemy się położyć.
Rano jedziemy autobusem na lotnisko Vasco da Gama skąd mamy przelot przez Delhi do Varanassi. Samoloty Spice Jet są opóźnione zarówno na Goa jak i w Delhi i do Varanassi zamiast o 19:00 docieramy dopiero o 23:00. Na lotnisku bierzemy z parą poznanych Polaków taksówkę i jedziemy w okolicę ghat. Jest póżno a mimo to miasto nadal żyje, mijamy tłumy ludzi zmierzających na ślub, grupki ludzi stłoczonych przy ulicznych gar kuchniach. To miasto ma swój charakterystyczny indyjski klimat tak niepowtarzalny nigdzie indziej. Na ghatach śpią krowy i kozy, bezpańskie psy włóczą się po okolicy. Gdy znajdujemy w miarę tani i czysty hotel (Mangla Guest House) z bardzo sympatycznym właścicielem jest już grubo po 24:00. Właściciel przynosi nam jeszcze masala tea i idziemy spać.
Obudzeni chłodem zbieramy się i idziemy na ghaty tuż po wschodzie słońca. Jest jeszcze cicho i spokojnie, właściciele swoich łódek śpią na schodach, dzień powoli budzi się do życia a my grzejemy się w pierwszych promieniach słońca.
Powoli ghaty zaczynają zapełniać się tłumem wiernych i sadhu (święci ludzie, asceci, wędrowcy, którzy mieszkają w lasach i miejscach oddalonych od wiosek w swoich społecznościach nie majac nic, żyją z tego co ofiarują im ludzie) , których tym razem jest więcej ze względu na trwające największe święto Kumbha Mela.
Nie możemy sobie odmówić wynajęcia łódki i przepłynięcia się wodami Gangesu. Teraz widzimy już całe tłumy ludzi kąpiących się w rzece. Część pielgrzymów swoje rzeczy zawinięte ma w tobołki, z którymi podróżują.
Spacerem dochodzimy do miejsca, w którym dokonywane są kremacje i pali się święty ogień. Pomimo, że to wszystko już widzieliśmy ostatnim razem nadal robi to na nas ogromne wrażenie, a Varanassi jest jednym z naszych ulubionych miejsc w Indiach, w którym panuje atmosfera świętości, czujemy tu kulturę i religię indyjską. Gubiąc się wśród krętych uliczek miasta widzimy około 2- kilometrową kolejkę do świątyni i ludzi czekających w upale ale w skupieniu i powadze.
Po 14:00 odbieramy bagaże z hotelu i jedziemy na dworzec na pociąg do Allahabadu. Odnajdujemy swój wagon sleeper i okazuje się, że jest tak pełny, że nie możemy nawet wejść do żadnego z nich a ludzie nadal wsiadają ... jak? Nie wiemy...
Prosimy o pomoc stojących policjantów, pokazujemy im nasz bilet. Jeden z nich wpycha się do wagonu rozganiając tłum kijem a my pchamy się za nim. Dopychamy się do naszych zajętych miejsc i prosimy o zwolnienie chociaż jednego miejsca żebyśmy mogli wsiąść z bagażami. Jest taki tłum, że na jednym siedzeniu siedzi pięć osób, siedzą na korytarzu w przejściu, w ubikacji nawet. Już nie ma mowy o jakimkolwiek ruszeniu się z miejsca , zostaliśmy zablokowani przez tłum. Większość ludzi jedzie bez biletów wiedząc że konduktor nie ma żadnych szans przejść po pociągu. Tak jedziemy ok. czterech godzin. Do Allahabadu docieramy dopiero po 20:00 wieczorem, jeszcze w pociągu rozmawiamy z chłopakiem, który tu mieszka i sugeruje nam żebyśmy wysiedli jedna stację wcześniej tak jak wszyscy, skąd ma być bliżej w okolice Sangam. W dłoni trzymam opis jak dotrzec do naszego obozu w pobliżu Sangam, który dopiero wczoraj napisał nam Krishna, gdy okazało się że z powodu blokady dróg i transportu nie są w stanie odebrać nas z dworca.
Wysiadanie z pociągu trwa jakieś 20 minut. Keshav czeka na nas na dworcu i chce nam pomóc znaleźć jakiś transport. Wszystkie motoriksze są pełne więc bierzemy rikszę rowerową a Keshav tłumaczy rikszarzowi żeby zawiózł nas tak daleko jak tylko to będzie możliwe. Jedziemy jakieś 4 kilometry i dalej musimy iśc na nogach gdyż policja zablokowała resztę dróg. Bierzemy plecaki i podążamy w ciemności za tłumem ludzi. Staramy trzymać się naszego opisu pytając po drodze policjantów, w końcu docieramy bo jednego z licznych mostów pontonowych. Idziemy nim mijając tłumy ludzi i policjantów na każdym kroku pilnujących żeby nikt się nie zatrzymywał i szedł we właściwym kierunku i właściwym mostem (każdy z nich jest jednokierunkowy). Jesteśmy w rejonie Kumbha Meli, wokół nas jest głośno, stoją namioty i liczne świątynie i aszramy z których z głośników dochodzi tak głośna modlitwa że nie słyszymy siebie wzajemnie. Idziemy cały czas prosto po piaszczystej drodze. Na poboczu śpią ludzie opatuleni w koce, rozstawione są pojedyncze namioty, grupki mężczyzn grzeją się przy rozpalonych ogniskach. Jest zimno, ciemno a w powietrzu unosi się szczypiący w oczy dym.
Przemek nagle potyka się i rozcina palec o metalowe blachy ułożone na piaszczystej drodze dla pojazdów. Od razu całe klapki ma we krwi. Pytamy o nasz obóz ale nikt nam nie potrafi pomóc. Nawet dzwonimy na podany numer do Krishny ale nie możemy się dodzwonić. W końcu ktoś kojarzy Krishnę i obóz i doprowadza nas. Szliśmy ponad dwie godziny z plecakami. Gdy docieramy jest po 23:00. Jesteśmy padnięci. Krishna zauważa Przemka stopę we krwi i wysyła nas do obok rozstawionego polowego szpitala. W szpitalu od razu podchodzi do nas kilka osób i bez żadnego oglądania rany dają Przemkowi zastrzyk. Potem opatrują ranę, wypisują jakieś zaświadczenia, dostajemy też antybiotyk, którego Przemek nie ma zamiaru brać i mamy przyjść znowu jutro na zmianę opatrunku.
Wracamy do naszego obozu. Krishna mówi nam o której mamy posiłki,oprowadza po obozie i pokazuje nam spartańską łazienkę i ubikację. Okazuje się, że jesteśmy około 6 km od Sangam, dostajemy ciepłe koce i idziemy do namiotu. Jest zimno a namiot nie ma nawet podłogi, na piaszczystej podłodze leża wilgotne już materace i dwa koce. Naszą toaletę ograniczamy do umycia w zimnej wodzie stóp i zębów i rozkładamy nasze śpiwory (jak dobrze że w ostatniej chwili zdecydowaliśmy się na nie), karimaty i wszystkie ciepłe rzeczy. Zasypiamy szybko ale budzimy się kilka razy w nocy z zimna z utęsknieniem odliczając czas do poranka i pierwszych promieni słońca.
Wydaje nam się, że zasnęliśmy dopiero nad ranem gdy zrobiło się trochę cieplej. Wstajemy przed 9:00 rano i idziemy na śniadanie. Za restaurację służy nam kawałek maty na ziemi obok namiotów, a za talerze liście bambusa. Na szczęście pyszne, gotowane warzywa z ryżem i ciepła herbata stawia nas na nogi. Personel naszego obozu jest przemiły i każdy chętnie pomaga i tłumaczy nam gdzie i jak mamy dojść. Razem z nami na miejscu jest jeszcze około 15 turystów. Krishna zapewnia nas również ze nasze rzeczy w namiotach są bezpieczne gdyż zawsze ktoś tu jest a obóz jest tylko dla obcokrajowców. Pakujemy podręczne plecaki i idziemy w stronę Sangam, do którego mamy około 6 km. Dzisiaj będzie miała miejsce najważniejsza kąpiel podczas całego święta.
Święto Kumbha Mela, czyli Święto Dzbana. Święto odbywa się co 3 lata w 4 różnych miejscowościach: Prayag w pobliżu Allahabad, Haridwar, Ujjian, Nasik.
Raz na 12 lat (właśnie w 2013 r.) odbywa się Mahakumbhamela (wielka Kumbha Mela) w Prayag (Allahabad), które jest uważane za najświętsze miejsce i wiąże się z przybyciem milionów pielgrzymów z całego kraju, świętych i joginów. W 2001 roku odnotowano tu około 60 milionów pielgrzymów, a święto to zostało uznane za największe zgromadzenie religijne na świecie. W Prayag znajduje się święte miejsce Sangam, w którym krzyżują się trzy święte rzeki: Ganges, Jamuna i Sarawati (mityczna rzeka podziemna). Hindusi wierzą, że rytualna kąpiel w Gangesie pozwala oczyścić się z wszelkich grzechów, a dusza uwalnia się od narodzin i śmierci.
Do Sangam idziemy wolno z tłumem ludzi, co zabiera nam ponad godzinę. Po drodze natykamy się na liczne blokady i setki uzbrojonych policjantów pilnujących porządku a w razie konieczności używających drewnianych kijów do ogarnięcia tłumu jakiego nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Policjanci nie pozwalają się zatrzymać, tłum ludzi musi cały czas płynąć, zatrzymanie kilku osób powoduje już chaos, spowolnienie i interwencję policji.
Dochodzimy parę metrów od brzegu rzeki i musimy wejść na drewnianą barierkę żeby nie zostać wciągniętymi przez tłum do rzeki. Ludzie pchają się i każdy chce chociaż na chwilkę zanurzyć się w świętej rzece. Za nami dostrzegamy platformę postawioną dla prasy, przedzieramy się tam przez tłum i jesteśmy przez chwilę bezpieczni. Obserwujemy wszystko z góry. Wokół nas wszędzie po horyzont tłum ludzi. Grupki sadhu pędzą do wody nie zważając na tłum i stojących ludzi, wchodzą do niej, obmywają się i z powrotem biegnąc wracają do aut, którymi przyjechali. Pomiędzy ludźmi widzimy stosu zgubionych klapek i ubrań.
Wracamy kawałek i obserwujemy jak policja przegania tłumy i zabezpiecza miejsce -parking dla podjeżdżających samochodów z sadhu. Jest ich kilkadziesiąt, podjeżdżają i rzucają zebranemu tłumowi kwiaty i monety, oni ich błogosławią i każdy próbuje złapać chociaż jeden kwiat dla siebie otrzymany od sadhu. Święci wysiadają szybko zrzucają szaty i biegną do wody, po chwili wracają i odjeżdżają. Trwa to kilka godzin.
Policjanci cały czas pilnują aby tłum stał za specjalnie wytyczonymi drewnianymi barierkami i aby nikt nie przedzierał się na parking. Co jakiś czas policjanci zatrzymują auta i przepuszczają grupy ludzi oznaczone tymi samymi opaskami, niosącymi te same sztandary prowadzone przez swoich przywódców. Cały czas słychac gwizdki policjantów próbujących (ze skutkiem) ogarnąć wszystko. Kilka metrów dalej nad samym Gangesem nie ma już mowy o jakimkolwiek opanowaniu sytuacji. Dostęp do rzeki jest możliwy tylko jakieś 3 metry od brzegu, dalej wbite są drewniane kijki, rozciągnięte liny i łódki z policjantami pilnujące aby nikt nie przechodził za liny - silny prąd rzeki zagrażałby życiu ludzi.
Rzeka jest pełna kwiatów, wieńców, drewnianych łódeczek z zapalonymi świecami. Ludzie zmierzają do wody z małymi plastikowymi baniaczkami, do których nabierają świętej wody. Wracając na kolację do naszego obozu cały czas mijamy tłumy ludzi idących w stronę Sangam i powracających, nadal podjeżdżają auta z sadhu. Jemy kolacje i znowu wracamy do Sangam. Teraz jest już spokojniej. Ludzie śpią wszędzie, w namiotach, postawionych świątyniach oraz wzdłuż całej drogi. Nad Gangesem nadal przybywają pielgrzymi i wchodzą do wody. Młodsi pomagają starszym i dzieciom, obmywają się piją wodę i zabierają do butelek, baniaczków. Sadhu siedzą w namiotach wokół Sangam błogosławiąc przybywających wiernych. Nawet o zmroku tłum już mniejszy ale nadal płynie w każdą stronę. Na rozstawionych gar kuchniach smażą się samosy, placki chapati i inne smakołyki. Sprzedawcy wystawiają stragany z bransoletkami, zabawkami, tiką, latawcami, kwiatami. Okolice Sangam zamieniło się w wielkie, tętniące życiem przez calą dobę miasto. Hałas i modlitwy dobiegające ze świątyń nie cichną nawet w nocy. Wieczorem najbardziej daje się odczuć drażniący w oczy dym. Spacerując wzdłuż brzegu Gangesu widzimy skąd się bierze. Przyjeżdża ekipa sprzątające i zgarnia na kupki tysiące zgubionych klapek, ubrań i innych rzeczy po czym wszystko to podpalają. Co parę metrów palą się kolejne stosu ubrań i butów. Do naszego obozu wracamy dopiero po 24:00 i nawet tutaj 6 km od Sangam czujemy drażniący dym a wszędzie unosi się smog przypominający gęstą mgłę.
Po śniadaniu idziemy do miasta dowiedzieć się o jakieś pociągi. Wszędzie mijamy tłumy wracających i przybyłych pielgrzymów. Idziemy do Sangam ale po wczorajszym dniu teraz to miejsce wydaje nam się bardziej puste. Udaje nam się dojść do samego Gangesu i obserwować kolejnych ludzi przychodzących się wykąpać w świętych rzekach. Nagle obok nas zatrzymuje się auto z sadhu. Wysiadają z auta, rozmawiają z policjantami, którzy po chwili rozganiają tłum, każą wyjść wszystkim z rzeki i oddalić się kawałek. Mężczyźni ustalają coś między sobą, policjant spisuje notatkę i kilku z nich wsiada do łódki zabierając worek z piaskiem zabezpieczający brzeg rzeki. Kilku sadhu wiąże jednemu z nich ręce liną i wsiadają do łódki, przywiązują mu worek z piaskiem i odpływają kilka metrów od brzegu znoszeni silnym nurtem Gangesu. Nagle przechylają go z łódki do wody a worek pociąga mężczyznę na dno. Rozległ się głośny okrzyk pożegnania, sadhy wracają na brzeg, zażywają oczyszczającej kąpieli i odjeżdżająi tak szybko jak przybyli.
Wieczorem wspinamy się na wysoki most drogowy skąd roztacza się widok na powstałe miasto i pontonowe mosty. Teraz dopiero zauważamy jak ogromny teren został zagospodarowany na czas święta, ile zostało zbudowanych namiotów, postawionych mostów, świątyń.
Ludzie na każdym kroku uśmiechają się do nas, są bardzo mili i serdeczni. Atmosfera podczas święta jest magiczna i niesamowita, pełna mistycyzmu, powagi. Ludzie przybywają z całych Indii i całymi rodzinami aby w danym dniu zgodnie z ustawieniem planet oczyścić się w wodach Gangesu.
Przynoszą ze sobą całe dobytki łącznie z garnkami i patelniami, na których kobiety przygotowują potrawy i placki chapati smażone na małych ogniskach, do których dorzucane są sprzedawane wszędzie wysuszone, krowie odchody. W dniu największego święta przybyło około 50 milionów ludzi, niestety wiąże się to również z niebezpieczeństwem, w dniu największej kąpieli tj. 10.02 wracające tłumy spowodowały, że na stacji kolejowej zadeptanych zostało około 40 osób. W takim samym tłumie przyjechaliśmy na tą sama stację kolejową dzień wcześniej.
Z Kumbha Mela postanawiamy wyjechać trochę wcześniej niż planowaliśmy ze względu na kolejną kąpiel, planowane blokady dróg i ograniczenia w ruchu transportowym. Żegnamy się z Krishną i już około 8:00 wyruszamy w stronę dworca. Tam kolejki do kas i tłum ludzi oczekujący na swoje pociągi. W kasie udaje nam się dostać tylko bilet "general ticket", uprawniający do podróżowania pociągiem bez przydzielonego miejsca, które czasem udaje się załatwić już w pociągu z konduktorem.
Gdy podjeżdża pociąg zdajemy sobie sprawę, że mamy małe szanse żeby do niego wsiąść, jedynym wagonem, do którego udaje nam się wsiąść jest AC tier 1 i zajmujemy wolne miejsce . Jedziemy tak 7 godzin do Agry. Kolejne 3 godziny z Agry do Jaipuru musimy stać ze względu na brak wolnych miejsc. Jest przeraźliwie zimno. Do Jaipuru docieramy o 1:00 w nocy, bierzemy rikszę i zatrzymujemy się w hotelu Kalyan (650 rs). Oboje jesteśmy tak zmęczeni, że nie mamy siły szukać nic tańszego. Tym bardziej, że zapowiada się że pierwszy raz od wyjazdu z domu będziemy mieli ciepłą wodę. Zostajemy. Rozpakowujemy się i okazuje się że wszystkie nasze rzeczy są przesiąknięte dymem z palonych smieci nad Sangam. Bierzemy gorącą, długą kąpiel i zmywamy z siebie cały pył i kurz z Kumbha Meli.
Budzimy się i okazuje się, że oboje jesteśmy chorzy, zanosimy większość naszych rzeczy do prania, idziemy na śniadanie i resztę dnia leżymy z gorączką w łóżku. Dopiero wieczorem udaje nam się pozbierać i idziemy do restauracji na dachu hotelu. Tu spotykamy Agę i Marka (pozdrawiamy) i wspólnie jemy pyszną kolację. Hotel jest czysty, pokoje przestronne, personel przemiły cały czas dbający o to czy nic nam nie potrzeba, a jedzenie jedno z najlepszych jakie jedliśmy w Indiach.
Rano udaje nam się zebrać i idziemy zwiedzać miasto, najpierw City Palace (nie zrobił na nas ogromnego wrażenia, bilet kosztuje 300 rs i obejmuje wejście do Jaigarh Fort-bilet ważny przez 1 tydzień) Hawa Mahal -Pałac Wiatrów -warto wejść do środka, liczne zdobienia, wąskie korytarzyki i okienka są warte zwiedzenia. W Obserwatorium korzystamy z zielonego trawnika i odpoczywamy chwilę.
Resztę popołudnia spacerujemy wąskimi uliczkami, wzdłuż głównych znajdują się liczne bazary i stragany z ubraniami, pamiątkami, materiałami na sari, torebkami, przyprawami. Można spędzic tu godziny gubiąc się wśród kolejnych ulic i straganów.
Warto kupić zbiorowy bilet do zabytków tzn. composite entry ticket - 300rs, wstęp obejmuje Amber Palace, Albert Hall, Jantar Mantar, Hawamahal, Nahargarh , który jest ważny przez dwa dni.
Z okazji Walentynek...
Rano bierzemy rikszę na cały dzień (500 Rs) i jedziemy najpierw do Świątyni Małp, do której wspinamy się w towarzystwie licznych, natrętnych małp. Świątynią opiekuje się starszy bramin, który mieszka tu całe swoje życie, pokazuje nam świątynie i chętnie z nami rozmawia, tym bardziej, że jesteśmy sami. Ze świątyni roztacza się ładny widok na miasto.
Rikszarz wiezie nas do fortu Amber, w którym spędzamy ponad dwie godziny na zwiedzaniu, idziemy jeszcze do fortu Jaigarh , w którym znajduje się największa armata świata i skąd widać jak ogromny jest for Amber. Zaletą tego fortu jest również to że nie ma tu prawie nikogo, turyści kończą zwiedzanie na forcie Amber i odjeżdżają. A tutaj nawet znudzony strażnik widząc turystów chętnie opowie jakąś ciekawostkę i zaprowadzi w ciekawe miejsce.
W drodze powrotnej oglądamy Pałac na wodzie oraz Elephantastic gdzie znajduje się mały ośrodek dla słoni wożących turystów w forcie Amber. Do hotelu wracamy padnięci i jeszcze trochę przeziębieni.
Ranek w Jaipurze powitał nas mocnym deszczem co jest podobno anomalią o tej porze roku. Jedziemy rikszą na dworzec i autobusem do Puszkaru (bezpośredni o 9:30 -180 rs/os.) Tam również pada i wszyscy twierdzą, że to dość niespodziewane.
Puszkar był jednym z niewielu miejsc, o którym nie wiedzieliśmy co myśleć, z jednej strony bardzo turystyczny z ogromną ilością hoteli, restauracji z europejskim jedzeniem, piwem i backpackersami spędzającymi tu całe dnie a nawet tygodnie, z drugiej jednak strony piękne miasto zdominowane niestety przez bazary i sklepy. Wystarczy jednak podnieść głowę i widzimy przepiękne budynki z rzeźbionymi balkonami, okiennicami, z kolorowymi drzwiami.
Miasto znane jest głównie z corocznych targu wielbłądów, z ghatów otaczających święte jezioro i jedynej w Indiach świątyni ku czci Brahmy.
Wystarczy jednak oddalić się od turystycznego centrum i wejść do kilku z ponad 400 świątyń miasta aby zaznać trochę spokoju i samotności.Aby zejść do otaczających jezioro ghatów warto również ominąć główne wejścia i już spokojnie można posiedzieć i poobserwować hinduskich wiernych zażywających kąpieli w świętych wodach jeziora.
Podczas pobytu trafiliśmy na Blue Lotus Festival podczas którego odbywały się liczne koncerty, parady oraz procesje ulicami miasta. W związku z tym pomimo tylu hoteli większośc z nich była pełna, znaleźliśmy jednak miejsca w Sun'n Moon hotel za cenę 350 rs./pokój z łazienką.
Najpiękniejszy widok na miasto można podziwiać ze wzgórza, na którym znajduje się świątynia Savitri. (za świątynia Brahmy należy skręcić w lewo, iść 1km prosto i schodami w górę). Wszyscy twierdzą , że wspinaczka zajmuje ponad godzinę, nam zajęła 30 minut z przystankami na podziwianie widoków i odganianie małp. Dodatkową zaletą jest fakt, że jest tu pusto, spokojnie i pięknie. Wieczorem na ulicach zewsząd zaczynają dochodzić zapachy smażonych samos, placków i różnych słodyczy.
Około 10:00 rano idziemy na dworzec autobusowy i od razu podjeżdża autobus do Bikaneru przez Nagaur. Po trzech godzinach jesteśmy na miejscu. Największym problemem okazuje się znalezienie hotelu, pokoje są brudne i drogie a w hotelu Krishna nie ma nawet prysznica w żadnym pokoju i łazience. W końcu ktoś pokazuje nam hotel Red Chilly, najczystszy z wszystkich które widzieliśmy i z przyzwoitą ceną 400 rs/pok. z łaz.
Do Nagaur przyjechaliśmy głównie ze względu na jeden z największych festiwali cattle fair, niestety niewiele osób potrafiło nam udzielić informacji na ten temat. Właściciel hotelu daje nam wskazówki jak dojechać na festiwal, ale okazuje się że dotarliśmy na miejsce , w którym wieczorem mają odbywać się występy. A my szukamy wielbłądów, które widzimy na ulicy zaprzężone w wozy. Przekonujemy się, że dotarliśmy do mało turystycznego miejsca, gdzie mieszkańcy proszą o wspólne zdjęcia i witają się z nami serdecznie, oczywiście wszystko na migi, nikt nie potrafi zrozumiec nas po angielsku. Miasteczko jest bardzo sympatyczne i prawdziwie indyjskie bez sklepów z pamiątkami i tłumów turystów. Ogromna odmiana po Puszkarze. W końcu spotykamy dwóch młodych chłopaków i obiecują zaprowadzić nas na targ. Faktycznie po kilkunastu minutach drogi widzimy prawdziwy targ, na którym znajduje się około 1000 wielbłądów.
Spacerujemy i podziwiamy przyozdobione, pomalowane zwierzęta, które są prezentowane przez swoich wlaścicieli. To tutaj przyjeżdżają kupcy z całych Indii aby kupić najlepsze wielbłądy.
Ich cena dochodzi do około 16 tys. rupii (ok. 300 $). Na targu nie ma żadnych innych turystów, więc wzbudzamy ogólne zainteresowanie. Ze sprzedawcami zwierząt pijemy masala tea i spędzamy tutaj całe popołudnie.Wieczorem rozstawiane są namioty, rozpalane ogniska. Mężczyźni gromadzą się razem i wspólnie popijają ciepłą herbatę.
PRZEPIS NA MASALA TEA: zagotować mleko, dodać zmiażdżony w moździerzu imbir i kardamon, wrzucić do mleka, dodać cukier, herbatę w wiórkach, zagotować wszystko, odcedzić i gotowe.
Po zachodzie słońca wracamy zobaczyć wieczorne występy, na których prezentowane są tradycyjne tańce i muzyka.
Wcześnie rano wracamy na targ wielbłądów. Widzimy jak dokonywane są transakcje i prezentacje zwierząt, kupujący oglądają stan uzębienia zwierząt.
Sprzedane zwierzęta trafiają na ciężarówki. Jeden z właścicieli proponuje Przemkowi żeby wsiadł na wielbłąda (bez żadnego siodła), oczywiście zbiega się tłum ludzi, Przemek ledwo utrzymuje się na wielbłądzie trzymając się za jego garb, wszyscy się śmieją.
Przed 12:00 wracamy do hotelu, pakujemy się i idziemy na stację obok hotelu na pociąg do Bikaneru. W pociągu wszyscy chcą z nami zdjęcia a dwóch chłopaków prawie się pokłóciło o to z kim mamy siedzieć w przedziale. Każdy podchodzi, wita się z nami i prosi o maile, pytają czy jesteśmy na facebooku chcą zdjęcia i proszą o ich wysłanie. Już powoli gubimy się w tym komu, co mamy wysłać... Po trzech godzinach dojeżdżamy do Bikaneru. Szukamy hotelu ale są brudne i drogie. W końcu na drodze spotykamy Hindusa, który namproponuje swój guest house, jak nam się nie spodoba odwiezie nas z powrotem. Jedziemy 10 minut rikszą i dojeżdżamy do Chander Niwas Guest House. Obiekt jest nowy, z tyłu znajduje się mały ogródek a pokoje są duże, przestronne i czyste. Zostajemy... Właściciel podwozi nas również na autobus do Deshnok chcemy jeszcze dzisiaj zwiedzić świątynię szczurów czyli Karni Mata Temple. Autobus jedzie około 40 minut, wstęp do świątyni wynosi 20rs, za aparat 20rs.
Szczury biegają po całej świątyni i w ogóle się nie boją. Hindusi przynoszą im banany i inne słodycze.
Wracając autobusem podziwiamy przepiękny zachód słońca, które wygląda jak wielka, czerwona kula. Kolację jemy w naszym guesthousie a wieczór spędzamy z właścicielem hotelu w ogrodzie przy indyjskiej, słodkiej herbacie.
Mieliśmy wątpliwości czy Bikaner nam się spodoba, większość turystów jeśli w ogóle tu przyjeżdża jedzie tylko do świątyni szczurów. Okazuje się jednak że miasto ma dużo więcej do zaoferowania, przepiękny fort Junagarh bez tłumów turystów, w którym można zobaczyć wnętrza, kolekcje broni, lektyk, karocy, olśniewające stare miasto, z pięknymi haveliami (bogato zdobione, dawne rezydencje kupieckie), autentyczny, pachnący bazar przypraw (to tutaj kupujemy większość z nich i okazuje się że w najlepszej cenie) i liczne świątynie m.in. Jain Temple, w której odbywają się uroczystości i spiewy z okazji rocznicy świątyni) oraz świątynia Bhandasar z licznymi malowidłami gdzie bramin chętnie ucina sobie z nami pogawędkę.
Wąskie uliczki starego miasta z kolorowymi drzwiami nadają temu miastu bajkowy klimat i sprawiają, że jest jednym z ładniejszych jakie widzieliśmy do tej pory.
Wieczorem odwiedzamy miejscowe kino, jak zwykle jest głośno i wesoło, a film nawet ciekawy. Wracamy do naszego hotelu po bagaże i jedziemy na dworzec na autobus o 22:00 do Jaisalmeru. Na miejscu jesteśmy o 4:30 rano.
Rikszą (40 rs) jedziemy do hotelu Roop Mahal i czekamy w restauracji aż zwolni się nasz wcześniej zarezerwowany pokój. Po zakwaterowaniu ustalamy z Chandrą (właścicielem hotelu) safari na następny dzień. Wybieramy ten właśnie hotel ze względu na safari, którema być nieturystyczne a na tym najbardziej nam zależy. Resztę dnia spędzamy na zwiedzaniu fortu i zdobionych, pięknych haveli.
Wstajemy wcześnie, zostawiamy bagaże w przechowalni i o 7:30 wyjeżdżamy jeepem z dwoma innymi turystkami. Jedziemy ponad godzinę, około 60 km za miasto. Tam wysiadamy, bierzemy swoje rzeczy i przesiadamy się na nasze wielbłądy. Dostajemy krótką instrukcję obsługi zwierzaka i ruszamy.
Jedziemy około 1,5 godziny i mamy przerwę na lunch (12-15), znowu jedziemy około 1 godziny i znowu króciutka przerwa na napojenie zwierząt a my możemy rozprostować nogi. Pustynia jest specyficzna i porośnięta niską roślinnością i pojedynczymi drzewami ale piękna. Po drodze widzimy pustynnego lisa i antylopy. Dalej jedziemy cały czas aż do miejsca noclegu gdzie docieramy o 18:00. Rozbijamy mały obóz na pięknych wydmach.
Mężczyźni rozładowują wielbłądy i przygotowują nam posiłek , my idziemy podziwiać na wydmy zachód słońca. Dołącza do nas jeszcze 3 chłopaków z Izraela, Kaszmiru i Ladakhu, rozpalają ognisko i razem grzejemy się przy trzaskających płomieniach. Nagle przychodzi jeden z chłopaków i mówi że musimy się zbierac bo nadciąga burza i deszcz. Na początku wszyscy myślimy, że żartują z nas ale po chwili niebo przeszywają pierwsze pioruny. Pomagamy pakować wszystko i idziemy do glinianych chatek pasterzy oddalonych o jakieś 5 minut drogi.
Nam przypada domek z wysuszonymi kwiatami z mąki na chapati. Ale cieszymy się, że mamy dach nad głową, szczególnie w nocy gdy nadciąga porządna burza i mocny deszcz.
Rano zostajemy obudzeni i zaproszeni na gorącą masala tea. Jest jeszcze chłodno i mglisto. W międzyczasie przygotowywane są tosty z dżemem, ciepła, smaczna owsianka jajka i owoce na śniadanie.
Po śniadaniu ruszamy przez pustynię. Jesteśmy około 70 km od granicy z Pakistanem.
Przez całe dwa dni było tak jak mówił właściciel, tylko my i pustynia, żadnych turystów i innych osób. Otaczająca nas cisza przerywana jest tylko dźwiękami dzwoniących dzwoneczków zawieszonych na szyjach zwierząt. Jest pięknie. Na obiad zatrzymujemy się pod rozłożystymi drzewami niedaleko pięknych wydm.
Po obiedzie jedziemy aż docieramy do miejsca, w którym czeka na nas jeep i wracamy do hotelu. Safari było rewelacyjne, chociaż odczuwamy trudy siedzenia na wielblądzie.
W hotelu od razu dostajemy pokój i bierzemy gorący prysznic. Wieczorem idziemy na drugi dzień rozpoczynającego się Desert festiwal posłuchać charakterystycznej muzyki Radżastanu .
Rano jedziemy rikszą na stadion za miasto zobaczyć pokazy i wybór najładniej przystrojonego wielbłąda oraz grę w polo. Festiwal jest ogromną atrakcją dla lokalnych ludzi.
Podczas kilkukodzinnej przerwy wracamy stopem do miasta, jemy obiad pijemy soki i spacerujemy po mieście.
Odwiedzamy też "szewca" aby naprawić nasze wysłużone już sandały.
W Jaisalmerze jest tak ogromny wybór restauracji, że spokojnie możemy znaleźć europejskie dania a nawet pizzę, którą odmieniamy sobie chwilowo indyjki ryż.
Na stadion wracamy późnym popołudniem zobaczyć parady wielbłądów z hucznym powitaniem generałów wojskowych przybyłych z ochroną na występy.
Do południa zwiedzamy piękne światynie znajdujące się na terenie fortu- bilet do wszystkich kosztuje 100rs. Naprawdę warto, szczególnie warta obejrzenia jest świątynia Jain Temple. Fort w Jaisalmerze to żywy skansen, w którym nadal mieszkają ludzie.
Okazuje się, że w tym dniu ze względu na odbywające się wyścigi wielbłądów na wydmach Sam zorganizowano lokalny transport (ok. 30 km za miastem). Postanawiamy skorzystać, idziemy do jednego z jeepów, czekamy 20 minut aż się zapełni i jedziemy. Po godzinie docieramy na miejsce i w tłumie nie możemy dostrzec wydm. Za wydmami gdzie zaczyna sie pustynia, jest już spokojniej i ładniej.
Jest mnóstwo osób przede wszystkim Hindusów, turystów niewielu. Przekonujemy się jak wyglądają wydny Sam. Niestety tak jak opowiadał nam Chandra są tak oblegane przez turystów, że trudno dostrzec ich urok a wokół wybudowano drogie namiotowe resorty.
Oglądamy wyścigi wielbłądów, jest niesamowicie, pierwszy raz widzimy coś takiego, jest również zabawnie bo zdarza się, że z 5 wielblądów, które startują do mety dobiega tylko jeden a reszta leci w innym kierunku.
Powrót do miasta zajmuje nam już więcej czasu gdyż kierowcy jeepów chcą od pasażerów po 100 rs od osoby i nikt nie chce się zgodzić. Dopiero po godzinie czekania i opuszczenia ceny do 50 rs/os. ruszamy. Wracamy do hotelu i bierzemy swoje bagaże a menadżer podwozi nas na stację kolejową na pociag do Jodhpuru. Tu czeka nas kolejna niespodzianka. Sprawdzamy listy na pociągu i nie widzimy swoich nazwisk, sprawdzamy bilet i okazuje się, że zrobiliśmy rezerwację na pociąg na 25 marca zamiast na luty. Kupujemy bilet general ticket i wsiadamy do pociągu, znajdujemy na liście wolne miejsce w sleeperze i tam się rozkładamy, idziemy też do konduktora , który sprawdza w swoim wykazie i pozwala nam zostać na tych miejscach. Tak dojeżdżamy do Jodhpuru o 5 rano.
Rikszarz wiezie nas do kilku hoteli ale są zajęte, zostajemy w Anil Sunrise Guest house (300 rs/pok, łazienka na zewnątrz) i śpimy kilka godzin. O 9:00 rano jemy śniadanie i idziemy do fortu, z którego rozciąga się malowniczy widok na niebieskie miasto.
W wolnej chwili można zwiedzic w Jodhpurze jeden z największych pałacy w Indiach. Jodhpur słynie również z nowych antyków. Około 20 km od miasta znajduja się fabryki, w których produkowane są "antyki" nowe rzeczy są postarzane tak, aby wyglądały na bardzo wiekowe.
Jodhpur już zawsze będzie kojarzył nam się z majestatycznie wznoszącym się nad miastem fortem, pysznym, słodkim szafranowym lassi (najlepsze w bramie koło clock Tower) i z panem Omletem, nazywanym Omlette Man. Starszy pan, który ma swój "Omlette shop" od zawsze sprzedaje omlety. Odkąd wspomniano o nim w Lonely Planet stał się sławny i rozpoznawalny w całym Jodhpurze. Nadal jednak pozostaje skromny i uśmiechnięty nieśmiało pozując do zdjęc. Twierdzi, że najbardziej cieszy się z tego, że jest jedynym Omlette Man na świecie i nadal wykonuje swoją pracę z pasją.
O 22:00 jedziemy autobusem z miejscami sleeper do Udajpuru.
Rano rikszarz zawozi nas do kilku hoteli ale albo są zajęte, albo drogie, albo obsługa spi tak głębokim snem, że nie można ich obudzić. W końcu zatrzymujemy się w hotelu Royal Palace i idziemy spać. Około 9:00 budzi nas wiercenie i odgłosy prac remontowych. Okazuje się, że na kilkaset hoteli w Udajpurze trafiliśmy do zamkniętego, nieczynnego i remontowanego hotelu. Otwarcie hotelu ma nastąpić dopiero za około 3 miesiące. Właściciel jednak jest przemiły, obiecuje nie prowadzić prac remontowych na naszym piętrze, pokazuje nam obiekt, restauracje nawet apartament dla nowożeńców. Pracownicy hotelu cały czas pytają czy wszystko działa bo na zmiane wyłączana jest woda albo prąd-jak to przy remoncie. W hotelu jesteśmy sami... Cały dzień spędzamy na spacerze po mieście, dochodzimy nad jezioro Pichola i odpoczywamy w ogrodach.
O 8:00 rano jedziemy lokalnym autobusem do Ranakpuru (74 rs), chociaż wiele osób twierdzi, że takiego nie ma i że musimy wziąć taksówkę. Droga zajmuje nam około 3 godzin a końcowa częśc prowadzi wąską drogą przez góry. Na miejscu okazuje się, że dla turystów otwarta jest dopiero od 12:00 w południe więc jedziemy rikszą do wioski i idziemy nad malownicze jeziorko, gdzie miejscowi wypasają kozy. W świątyni jesteśmy dopiero o 13:00 wracając stopem z wioski. Świątynia jest piękna, w środku znajduje się 1400 rzeżbionych, marmurowych filarów a każdy z nich jest inny.
Droga powrotna znacznie nam się wydłuża gdyż jeden autobus do Udajpuru jest tak pełny, że nie jesteśmy w stanie wsiąść, następny dopiero mamy godzinę. Ten również jest ale konduktor przez całą droge przesadza wszystkich, ustepuje miejsca, każe się jednym przesuwać żeby inni mogli usiąść i jakoś udaje nam się dojechać późnym wieczorem do miasta. Kolacje jemy w jednej z restauracji znajdującej się na dachu hotelu skąd rozciąga się widok na miasto w blasku zachodzącego słońca.
Udajpur z dwoma jeziorami, pałacami, ghatami, wręcz baśniowymi hotelami z ogromnymi ogrodami jest pięknym ale turystycznym miastem. Większość ulic zajmują bazary z pamiątkami i ubraniami.
Rano zwiedzamy pałac miejski (wstęp 100rs, aparat 200rs), w którym akurat tego dnia jest mnóstwo ludzi i włóczymy się po krętych uliczkach miasta.
Po późnym obiedzie jedziemy na pociąg do Bundi, właściciel hotelu pozwala nam zostać w pokoju do samego końca. Do Bundi docieramy o 23:00. Jeszcze w pociągu poznajemy chłopaka, którego przyjaciel ma swój guest house i będzie czekał na nas na dworcu. Jedziemy rikszą zobaczyć Raj Mahal Huest House, pokój jest duży i czysty i niedrogi (300 rs/pok. z łaz.), zostajemy.
Okazuje się, że największą zmorą miasta są wszędobylskie małpy. Mając pokój z balkonem od razu wszyscy nas przestrzegają, żeby nic nie zostawiać a podczas śniadania na dachu hotelu dostajemy kije do odstraszania małp.
Zwiedzamy grobowiec z 84 filarami wstępując po drodze do informacji turystycznej, 46-metrową studnię schodkową Raniji ki Baori, do której obowiązuje ten sam bilet, a w której królują nietoperze.
Wieczorem idziemy do kina, obok którego stoi hotel Hadoti Palace z zabytkowymi autami. Zatrzymujemy się i od razy wychodzi młody chłopak , który jest menagerem hotelu, pokazuje nam zabytkowe auta maharadży, który jest właścicielem hotelu i kina. Zaprasza nas na swój koszt do kina jednak z powodu niewystarczającej ilości osób projekcja filmu się nie odbywa. Zaprasza nas za to do hotelu i dumnie pokazuje luksusowo urządzone pokoje, apartamenty, restauracje i zadbany ogród z basenem. Cena za pokój to około 2500 rs.
Bundi jest spokojnym , małym miasteczkiem gdzie jeszcze nie dotarły rzesze turystów, nie ma sklepów z pamiątkami i ubraniami, za to są przemili mieszkańcy tworzący klimat tego miejsca. Zresztą jak sami mówią wszyscy tu sobie wzajemnie pomagają i się wspierają.
Na ulicach można kupić wszystko
Jedziemy rikszą do Pałacu Sukh Mahal (również obejmuje ten sam bilet wstępu co do gropowca i studni). Dalej spacerujemy wzdłuż jeziora Jait Sagar budząc zainteresowanie mieszkańców, którzy zatrzymują się i pytają czy mogą pomóc. Dochodzimy do wioski i wspinamy się schodami do świątyni, skąd roztacza się widok na miasto, a w cieniu odpoczywamy od upału.
Zostajemy poczęstowani również kokosami poświęconymi wcześniej przez bramina. Tutaj delektujemy się ostatnimi chwilami naszego pobytu w Indiach. Trafiamy też do restauracji Out of blue gdzie serwowane jest pyszne jedzenie indyjskie oraz powiew europejskiego w formie pysznej pizzy, można także wypić prawdziwą latte oraz pokusić się na różnorodne desery.
Z Bundi jedziemy autobusem do Kota skąd mamy powrotny pociąg do Lucknow i wylot do Paryża. W Lucknow znowu zostajemy zaskoczeni przez linie Saudi Arabian, które umieszczają nas w pierwszej klasie na odcinku do Jeddah.
06 marca lądujemy w chłodnym Paryży w sandałach i krótkich rękawkach.
Copyright ©2024 Globtroterzy
Designed by Aeronstudio™